Szkoła naszych dzieci niczym specjalnym się nie wyróżnia. Ani bardzo duża, ani bardzo mała, bez spektakularnych osiągnięć ale i bez większych problemów pedagogicznych czy wychowawczych. Dwie-trzy klasy z każdego rocznika, dość zachowawcze metody pracy z dziećmi. Ot, podstawówka, jakich w Polsce tysiące.

Na łamach Juniorowa wielokrotnie pisaliśmy o potrzebie ograniczenia zadań domowych, podaliśmy też przykłady szkół, które zdecydowały się na taki krok. Czytałem te artykuły z zazdrością pomieszaną z rezygnacją. „U nas to nie przejdzie” – myślałem – „Zmiany dzieją się gdzieś, w wielkim świecie. Ale u nas? W zwyczajnej, przeciętnej, państwowej podstawówce?”. Zwątpienie paraliżowało. Przegrywałem tę bitwę, zanim jeszcze w ogóle się rozpoczęła.

W pewnym momencie postanowiłem jednak spotkać się z panią dyrektor i porozmawiać na ten temat. Do przełamania własnych wątpliwości natchnęła mnie lektura książki Pernille Ripp. Amerykańska nauczycielka opisała swoją zawodową ewolucję od wszechwiedzącej władczyni klasy do mentorki traktującej dzieci jak partnerów, a nie jak podwładnych. Ripp jest przeciwniczką obciążania dzieci dodatkowymi zadaniami. Dzieci oddają nam osiem godzin swego czasu – pisze – dlaczego więc zmuszamy je do poświęcenia kolejnych, które powinny wypełnić zabawa i odpoczynek? Zwłaszcza, że zadania domowe są nieskuteczne. Jeśli dziecko nauczyło się czegoś w szkole, to już umie. A jeśli się nie nauczyło, to tym bardziej nie zrobi tego samo w domu.

Prawdziwość tych słów obserwuję na co dzień. Moje dzieci traktują zadania domowe jak karę. Jeśli tylko mogą, odrabiają je po łebkach, byle szybciej, byle się spakować i móc oddać się ulubionym rozrywkom. Zmuszanie ich do sumiennego odrobienia lekcji to udręka i dla nich i dla nas, rodziców.

Na spotkanie z dyrektorką szedłem uzbrojony w argumenty z książki Ripp i własne doświadczenie. Szedłem jednak wciąż bez wiary, że rozmowa przyniesie jakikolwiek efekt. Jakże mocno się zdziwiłem! Dyrektorka uważnie słuchała moich argumentów. Dodałem do nich jeszcze jeden: jeśli nie będzie zadań domowych, tornistry naszych dzieci będą lżejsze, bo nieobciążone niepotrzebnymi podręcznikami i zeszytami ćwiczeń, które mogą zostać w szkole. A na koniec wręczyłem egzemplarz książki Pernille Ripp z prośbą o przekazanie do szkolnej biblioteki – dla wszystkich nauczycieli.

Rozmowa była miła i konkretna, a na jej zakończenie pani dyrektor powiedziała tak: Wie pan, całkowita rezygnacja z zadań domowych to rewolucja, która w naszej szkole raczej się nie uda. Ale ponieważ zgadzam się z panem w tej kwestii, obiecuję, że porozmawiam z nauczycielami na najbliższej radzie pedagogicznej. Zobaczymy, co się uda zrobić.

Dwa dni później mój syn wrócił ze szkoły i od progu wypalił: Tata! Pani dyrektor prosiła ci przekazać, że od tej pory nie będą nam zadawać na weekendy! Jak ty to załatwiłeś!?

Synu, wystarczyła jedna rozmowa! Sam nie mogę się nadziwić…

Opowiadając tę historię chciałbym pokazać Czytelnikom, że bardzo często ograniczenia tworzymy we własnych głowach. Z góry zakładamy, że zmiana jest niemożliwa i w ten sposób przegrywamy walkę zanim w ogóle ją rozpoczniemy. Zresztą czy w ogóle powinniśmy mówić o “walce”? Nauczyciele to nie są nasi przeciwnicy, ale sprzymierzeńcy. Są po tej samej stronie, co my, rodzice i też chcą zmieniać szkołę na lepsze. I dlatego właśnie jedna rozmowa może zdziałać tak wiele.