Na warszawskim Ursynowie jest szkoła – podstawowa, publiczna – w której zrezygnowano z zadawania obowiązkowych prac domowych. Wprowadzono też inne ważne zmiany. Jakie, dlaczego i jak udało się to zrobić? O tym rozmawiam z Wiolettą Krzyżanowską, dyrektorką, która zainicjowała i wdrożyła zmiany w Szkole Podstawowej Nr 323 im. Polskich Olimpijczyków.

Pani szkoła jest chyba najbardziej znaną „szkołą bez zadań domowych”. Naprawdę nikt u was nigdy niczego nie zadaje do domu?

Tak całkowicie zrezygnować z prac domowych się nie da. Pewne rzeczy i tak będziemy robić w domu, choćby uczyć się angielskich słówek, czy czytać lektury. Ale w naszej szkole to, co nauczyciele zadają nie jest obowiązkowe i nie ma żadnych represji, jeśli uczeń nie wykona pracy domowej. Jeśli uczeń chce wziąć zadanie do domu, to bierze, jeśli nie – to nie.

W klasach pierwszych prac domowych nie ma w ogóle. W drugich i trzecich klasach dzieci mogą dostawać przygotowane przez nauczyciela karty pracy. W klasach starszych – od czwartej do szóstej – zadania domowe polegają na pracy projektowej i na ćwiczeniach do wykonania dla chętnych. Dzieci dużo pracują metodą projektu, gdzie praca w domu polega na przykład na zebraniu materiałów, które potem wykorzystuje się w projekcie robionym w szkole. Jeśli dzieci mają za zadanie zrobić projekt w domu, to jest na to sporo czasu, a tematyka jest dla nich interesująca.
Wbrew pozorom dzieci chętnie robią w domu różne rzeczy na rzecz własnego rozwoju. Chodzi o to, by mądrze gospodarować czasem, który dzieci spędzają w domu. Kiedy rok temu wprowadzaliśmy duże zmiany w naszej szkole, naszym założeniem było to, żeby te prace zadawane do domu były mądre, żeby dzieci miały wybór, czy taką pracę zrobią, czy nie i żeby – jeśli zdecydują się ją robić – miały na to odpowiednio dużo czasu.

Czyli prace domowe są, ale po pierwsze – nieobowiązkowe, robią je te dzieci, które chcą, po drugie – są zadawane z wyprzedzeniem przynajmniej kilkudniowym, a nie z dnia na dzień, i po trzecie – mają być dla dzieci ciekawe i nie są to sterty schematycznych ćwiczeń do wypełnienia. Ale zmiana, którą wprowadziliście nie dotyczyła tylko odejścia od obowiązkowych prac domowych. Co jeszcze zmieniliście?

Szkoła bez prac domowych nie polega tylko na zrezygnowaniu z zadawania do domu. Wcale nie było tak, że z dnia na dzień postanowiliśmy, że prac domowych nie będzie i na tym koniec. To był długi proces różnych zmian, a odejście od obowiązkowego odrabiania lekcji w domu było jednym z jego elementów. Tych elementów było więcej, przebudowaliśmy całe podejście do edukacji – do oceniania, do pracy nauczycieli i do pracy uczniów. A zaczęliśmy od siebie. Bo szkoła jest taka, jacy są w niej nauczyciele.

Najpierw więc my nauczyciele musieliśmy rzetelnie spojrzeć na proces lekcyjny, jaki realizujemy w ciągu naszych 45 minut. Jeśli z tych 45 minut 10-15 poświęcamy na czynności organizacyjne, w tym na sprawdzanie zadanych wcześniej prac domowych, to zostaje nam zaledwie pół godziny na to, by dzieci zainteresować tematem, przedstawić im wiedzę, żeby mogły jeszcze przećwiczyć to, czego się dowiedziały. Pół godziny to jest za mało! Jeśli natomiast odejdziemy od sprawdzania i zadawania prac domowych i skupimy się na tym, by nasz proces lekcyjny był rzetelnie wykorzystany, to zyskujemy 15 minut.

Nie zadając prac do domu, nie musimy ich sprawdzać, ani omawiać, co dzieci mają w domu zrobić. Czyli zamiast 30 mamy 45 minut merytorycznej lekcji – to jest dodatkowe 50% czasu!

To jest bardzo proste do policzenia. Zdecydowaliśmy też z nauczycielami, że do naszego rzetelnego procesu lekcyjnego dołączymy jeszcze dwa elementy: ocenianie kształtujące oraz wzmocnienie pozytywne. Ocenianie kształtujące to metoda, która w tej chwili przez wielu specjalistów, pedagogów jest uważana za najbardziej skuteczną. Wzmocnienie pozytywne ma na celu budowanie w dziecku poczucia własnej sprawczości i wartości, wskazywanie mocnych stron. Tu wykorzystaliśmy metodę zielonego długopisu. Czyli zamiast na czerwono podkreślać błędy, zaznaczamy w pracach dzieci na zielono to, co zrobiły dobrze.

Te trzy elementy: odejście od zadawania do domu, ocenianie kształtujące oraz wzmocnienie pozytywne stanowiły jedną całość i spójną koncepcję zmiany, jaką postanowiliśmy wprowadzić.

Podkreślmy to, co jest tu kluczowe jeśli chodzi o prace domowe: dzieci mają wybór, czy biorą pracę do domu, czy nie. I to dotyczy wszystkich zadań domowych we wszystkich klasach?

Tak. Każde dziecko może, ale nie musi odrabiać prac domowych. Represyjność powoduje tylko zniechęcenie do nauki. Dzieci są coraz bardziej wypalone. Oczekujemy od nich, że będą przez 6-7 godzin aktywne w szkole, potem aktywne na zajęciach pozalekcyjnych przez kolejne 2-3 godziny i jeszcze mają coś w domu wieczorem zrobić. Kto z nas, dorosłych by to wytrzymał na dłuższą metę? Stąd biorą się wszystkie uniki, jakie dzieci stosują.

Dzieci bawią się coraz mniej

Druga ważna kwestia: jeśli uczeń bierze do domu jakieś zadanie, to musi mieć na nie wystarczająco dużo czasu.

Dzieci nie chcą odrabiać prac domowych z różnych powodów. Niekoniecznie dlatego, że są leniwe. Tak naprawdę dzieci lubią spędzać czas na czymś ciekawym i to może być zadanie domowe. Ale nie będą chciały tego robić, jeśli są zmęczone. Więc jeśli już coś zadajemy, musimy dać więcej czasu, żeby mogły usiąść i je zrobić wtedy, kiedy będą mogły, a nie w stresie i w pędzie, padając ze zmęczenia.

Ale samo wydłużenie czasu na zrobienie pracy domowej nie wystarczy. Bo nawet jeśli dziecko ma tydzień na napisanie wypracowania z polskiego, to na ten sam tydzień pani od niemieckiego zada trzy strony ćwiczeń, pan od angielskiego swoje trzy strony, z przyrody jest do przygotowania prezentacja, z historii lapbook, a w międzyczasie jeszcze trzeba przeczytać lekturę.

Dlatego w naszej szkole dzieci nie tylko mają więcej czasu na wykonanie zadań domowych, ale też nie ma przymusu ich wykonania ani represji za niewykonanie. Kto chce, ten robi, kto nie chce, nie może, albo nie ma czasu, czy woli zająć się czymś innym – ten tej pracy domowej odrabiać nie musi. Nauczyciele pokazują dzieciom, co one mogą zrobić, jaką korzyść z tego będą miały dla własnej edukacji czy wiedzy, ale decyzja o tym, czy uczeń to zrobi, czy nie, należy do ucznia oraz jego rodziców.

Jak się Pani udało wprowadzić te zmiany w szkole? To była rewolucja obejmująca nie tylko metody nauczania i sposób pracy, ale też postawy nauczycieli i całą filozofię szkolnej społeczności z rodzicami włącznie!

Najpierw idea powstała w mojej głowie i w moim sercu. Moja potrzeba zmiany była zalążkiem tego, co później wprowadzaliśmy. Potem dołączyli do mnie nauczyciele – ci, którzy też widzieli, że coś można zmienić. Było więc grono nauczycieli entuzjastów zmian, ale to nie znaczy, że wszyscy od razu byli do nich przekonani. Tak nigdy nie będzie. Ja mam na to jedną receptę – robić swoje. Z czasem niektórzy przekonają się do moich idei, a niektórzy nie i nie zamierzam nikogo przekonywać na siłę. Nie zmienię przekonań wszystkich i nie wszyscy są chętni na takie zmiany. Zarówno po stronie nauczycieli, jak i po stronie rodziców. Jednak patrząc z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ta zmiana była u nas dobrze przygotowana. Wprowadzaliśmy ją powoli i stopniowo.

Założenia wymyśliliśmy w roku szkolnym 2015/2016 i staraliśmy się bardzo dobrze przygotować do zmiany siebie i całą szkolną społeczność. Pracowaliśmy nad tym wspólnie – to nie tak, że ja coś sobie wymyśliłam i wprowadziłam, tylko nauczyciele dyskutowali i wskazywali rozwiązania, które dla ich pracy były korzystne – na przykład ocenianie kształtujące. Niezwykle ważne były konsultacje społeczne. To chcę mocno podkreślić. Czyli wsłuchiwanie się w głosy rodziców. Oczywiście byli sceptycy. „Skoro mnie i mojego dziadka sprawdzano z czerwonym długopisem to moje dziecko też tak powinno być sprawdzane”. Były obawy, że „jak nie będzie zadań domowych, to nie będziemy wiedzieli, co się w szkole dzieje i czego dzieci się uczą”, albo „jak nie będzie obowiązku, to dzieci przestaną się uczyć i będą miały gorsze oceny”. Ale byli też rodzice, którzy mówili: „nareszcie mam czas wyjść z moim dzieckiem na rower”.

W kwietniu i w maju przeprowadziliśmy pilotaż – dwa miesiące bez prac domowych, na próbę. To było łatwiej przyjąć i zaakceptować tym nauczycielom i rodzicom, którzy nie byli do tego rozwiązania przekonani. Na zakończenie okresu pilotażowego rodzice zdecydowali, że zrobimy ankietę, żeby każdy mógł się wypowiedzieć i żeby każdy głos był wzięty pod uwagę. Ankietę ułożyli i potem analizowali rodzice. Większość rodziców w ankietach poparła proponowane przez nas zmiany, ale z tymi pracami domowymi to mieli jednak wątpliwości. Dlatego umówiliśmy się z rodzicami, że w klasach I-III tę kwestię zostawiamy do ustaleń klasowych – między rodzicami, a wychowawcą, a w klasach starszych prace domowe uczniowie będą mogli brać, ale nie będzie takiego obowiązku. Z tym, że jeśli jakiś uczeń w ogóle nie brał żadnych prac domowych przez miesiąc czy dwa, to nauczyciel powinien skontaktować się z rodzicami i omówić wspólnie tę kwestię.

Ważne było też spotkanie z Radą Rodziców na początku roku szkolnego 2016/2017, kiedy przedstawiłam im tę innowację. Nie było ani jednego głosu przeciw. Spotykałam się też z samorządem uczniowskim, rozmawialiśmy o tym, jak to widzą uczniowie.

Co można poradzić dyrektorom i nauczycielom, którzy też chcieliby coś zmienić w swoich szkołach?

Ja bym poradziła zacząć od małych kroków. Chociaż my akurat zrobiliśmy duży skok, ale dobrze się do niego przygotowaliśmy. Ludzie generalnie nie lubią zmian. Wszystkie zmiany budzą lęk. Lepiej więc wprowadzać je małymi krokami. Po drugie – dobrze jest zawsze mieć wokół siebie sprzymierzeńców – nauczycieli, rodziców. Takich ambasadorów zmiany. Trzeba też jasno określić cel. Nie zrażać się porażkami po drodze, czy negatywnymi opiniami – takie zawsze się zdarzą. I bardzo dbać o komunikację – dużo rozmawiać, informować, komunikować się na różne sposoby. To nie muszą być duże masowe spotkania. Można robić ankiety, można komunikować się za pośrednictwem wychowawców klas.

Co było najtrudniejsze w tym procesie zmiany? Czy był taki moment, kiedy wydawało się, że jednak się nie uda?

Przyznaję, że były też momenty, kiedy myślałam, że nie dam rady przebić się przez mur przekonań, na jaki napotkałam ze strony wielu rodziców. A przecież bez ich aprobaty ten projekt nie mógłby się udać. Nie zrobiłabym niczego wbrew woli rodziców. Ale zrobiliśmy duże zebranie z rodzicami, potem była ankieta i to był przełom. Ci mniej przekonani rodzice zobaczyli, że jednak inni wierzą w te zmiany i ich chcą. I my zobaczyliśmy, że większość rodziców jednak daje nam zielone światło.

Ale były też piękne chwile. Był taki tata, który przez pierwsze dwa tygodnie pilotażu był przerażony, bo jego syn trzecioklasista „nic nie robił”. Ale po dwóch tygodniach chłopiec przyszedł i zaproponował „tato, może byśmy coś przeczytali? Bo pani w szkole mówiła, że jeśli ktoś chce, to może przeczytać książkę o planetach”. Dla tego taty najpiękniejsze było to, że jego syn sam zaczął chcieć coś robić!

W wielu szkołach jest tak, że wpływ rodziców kończy się tam, gdzie znajdują się drzwi szkoły, a wy te drzwi otworzyliście. U was rodzice są włączeni w szkolną społeczność i współdecydują o tym, co dzieje się z ich dziećmi w szkole.

Ja w ten sposób z rodzicami pracuję od dawna. Uważam, że lepiej coś przegadać niż pisać pisma. Lepiej spotkać się przy kawie i przedyskutować jakiś problem. Nie wyobrażam sobie, żeby wprowadzać w szkole duże zmiany bez akceptacji rodziców. Gdyby wtedy w ankiecie okazało się, że większość rodziców jest przeciwna, to nie wprowadzilibyśmy tych zmian. A mieliśmy poparcie większości między innymi dzięki temu, że wcześniej dużo rozmawialiśmy.

W tych rozmowach z pewnością pojawiały się sztandarowe argumenty zwolenników prac domowych. Jak na nie odpowiadać? A może mają trochę racji? Przyjrzyjmy się im. Pierwszy: prace domowe uczą systematyczności, obowiązkowości i odpowiedzialność.

Każdemu dorosłemu, który tak twierdzi zadałabym pytanie: czy ciebie prace domowe nauczyły systematyczności? Dziś na rynku pracy są ludzie, którzy uczyli się w szkołach zadających prace domowe. I pracodawcy narzekają, że oni wcale nie są odpowiedzialni. Ja też tego doświadczam jako pracodawca.

Kiedyś rozmawiałam z pewną panią psycholog, która prowadziła badania wśród nauczycieli. Do dziś pamiętam jej słowa: „nigdy w szkole nie byłam systematyczna, nie było mi to do niczego potrzebne. A jednak jestem teraz doktorem psychologii i prowadzę badania”. Jeśli ktoś jest z natury systematyczny, obowiązkowy i pracowity, to on taki będzie. I dla kogoś takiego świetna będzie na przykład praca w laboratorium, gdzie wykorzysta te swoje cechy. Ale nie każdy będzie pracował w laboratorium.

Ktoś inny ma inne cechy, które pociągną go na inną życiową ścieżkę.

Mnie prace domowe systematyczności i odpowiedzialności nie nauczyły. Uporządkowana i obowiązkowa jestem z natury, a nie dlatego, że musiałam przepisywać całe strony książki o Sierotce Marysi, aby poprawić charakter pisma. Moja córka nigdy nie była systematyczna. Za to zawsze na lekcjach coś rysowała. To jej pomagało się skupić. Niektórzy nauczyciele nie potrafili tego zrozumieć i zabraniali jej „bazgrania”. Ja zawsze traktowałam to jako jej pasję i nie widziałam powodu, by jej w tym przeszkadzać. I dostała się na Akademię Sztuk Pięknych.

Argument numer dwa – uczniowie muszą w domu przećwiczyć to, co było na lekcji. I trenować różne umiejętności. Sześć stron szlaczków, żeby ćwiczyć rękę pierwszoklasisty.

U nas nie zadaje się szlaczków, a jednak dzieci uczą się pisać. Kiedyś dziewczynka w pierwszej klasie pod koniec lekcji, na której poznawali cyfrę 3, zgłasza się i mówi nauczycielce „Proszę pani, ja sobie w domu poćwiczę tę trójkę, bo ona mi się ciągle myli z E”. I w takiej sytuacji, kiedy dziecko samo tego chce, ćwiczenie ma sens. Dzieci mogą w domu pisać, rysować, ćwiczyć te literki, ale mają wybór, nie muszą tego robić.

Zaraz jakiś matematyk się odezwie, że w starszych klasach to przysłowiowe „liczenie słupków” musi być, bo bez ćwiczenia matematycznych działań dzieci nie nabiorą w nich wprawy.

Jeśli któryś uczeń chce, to ćwiczy i nabiera większej wprawy. Jeśli nie chce, to będzie miał wprawę mniejszą. Nie wszyscy muszą być matematykami. Jak będzie musiał zdawać maturę z matematyki, to się tego nauczy, bo wtedy będzie widział cel tego wysiłku. Właśnie matematycy i poloniści mają bardzo głębokie przekonanie, że oni muszą zadawać do domu.

Często słyszę, że dzieci muszą pisać w domu wypracowania, bo inaczej nie nauczą się ich pisać?

Nie muszą pisać w domu. Mogą pisać na lekcji. Matematyczne słupki – trzy czy cztery ćwiczenia też mogą zrobić na lekcji. Jeśli nauczyciel rzetelnie organizuje lekcję, to jest na to czas. A uczniom dajemy wybór – chcesz, to ćwiczysz w domu, nie chcesz, to nie ćwiczysz. W pierwszej chwili oczywiście dzieci w ogóle nie będą chciały robić żadnych prac w domu.

Muszą się „odtruć” i poczuć, że naprawdę mają możliwość podejmowania własnych decyzji?

Dokładnie tak. Nasi uczniowie dostają NaCoBeZU* przed sprawdzianami i to jest ich decyzja, jak się do takiego sprawdzianu przygotują – czy systematycznie robiąc ćwiczenia, czy spędzając z książką jedno popołudnie. Czy też bazując wyłącznie na tym, co było na lekcji. Sprawdzian pokaże, na ile efektywny jest sposób, który wybrałeś. I następnym razem, jeśli będziesz chciał dostać wyższą ocenę, to przygotujesz się inaczej.

A jeśli nie będzie chciał wyższej oceny? Uczniowi, który jest pasjonatem matematyki, może z historii wystarczą trójki?

Jeśli dziecko lubi matematykę, to niech się rozwija w tym kierunku. Wolę, kiedy uczniowie startują w konkursach, rozwijają to, co ich interesuje, niż by mieli piątki ze wszystkich przedmiotów i nie wiedzieli, co jest ich pasją.

Dlaczego dzieci nie lubią się uczyć?

Jednak wielu dorosłych – rodziców i nauczycieli – uważa, że dzieci powinny dążyć do tego, by mieć piątki ze wszystkiego, by opanować wszystkie umiejętności i całą wiedzę. I co roku mieć czerwony pasek na świadectwie, który w powszechnej opinii jest miarą sukcesu szkolnego.

Niestety bardzo wielu tych „czerwonopaskowców” ma potem problem z wyborem życiowej drogi. Ktoś, kto jest dobry we wszystkim tak naprawdę nie wie, w czym jest rzeczywiście dobry. I czasami odkrycie tego zajmuje wiele lat. Mało który absolwent dzisiejszej szkoły, czy maturzysta, wie dobrze, co chciałby w życiu robić. Ale skąd ma to wiedzieć, skoro przez cały okres nauki w szkole pokazujemy dzieciom, w czym są kiepskie, a nie w czym są dobre. Moim zdaniem lepiej jest skupiać się na tym, co dziecko interesuje, na jego zamiłowaniach i zdolnościach. Bolączką polskiej edukacji jest to, że nie umiemy wyławiać talentów i nie potrafimy pracować z utalentowanymi dziećmi.

Bo od początku szkoły skupiamy się na wyrównywaniu wszystkich, zamiast na ich indywidualnych potencjałach.

Skupiamy się na średniej, na tabelkach i cyfrach, które potem, w perspektywie całego życia i tak nie mają większego znaczenia. O wiele ważniejsze jest to, żeby dać dzieciom poczucie, że są kimś ważnym, że coś potrafią.

Myśli Pani, że inne szkoły pójdą za Waszym przykładem?

Widzę już nie tylko światełko, ale duże światło w tunelu. Coraz częściej zwracają się do mnie już nie tylko nauczyciele, ale i dyrektorzy szkół, pytając, jak to zrobić, jak wprowadzić taką zmianę. Kiedy media zaczęły mówić o naszej szkole, odebrałam setki telefonów od rodziców z całej Polski. O tym się już coraz więcej mówi i widać coraz większe zainteresowanie – nauczycieli, dyrektorów i rodziców.

Nasze doświadczenie pokazuje, że nie potrzeba wielkich nakładów finansowych, żeby zmienić sposób pracy szkoły. Bo on opiera się przede wszystkim na przekonaniach osób uczestniczących w szkolnym życiu. Chciałabym więc, żeby dużo zmieniło się w sercach nauczycieli. Bo to, jaka jest szkoła zależy przede wszystkim od nich – od serc i umysłów nauczycieli.

c

*NaCoBeZU – Na Co Będę Zwracać Uwagę – informacja od nauczyciela dla uczniów o tym, jakie elementy pracy, umiejętności czy wiedza będą istotne dla oceny (np. sprawdzianu); jeden z elementów oceniania kształtującego.

c

Wioletta Krzyżanowska – dyrektor Szkoły Podstawowej Nr 323 im. Polskich Olimpijczyków w Warszawie.

c

c

c

Zapisz

Zapisz


Discover more from Juniorowo

Subscribe to get the latest posts sent to your email.