– Tato, ja nie chcę odrabiać zadań domowych! Weekend nie jest od tego, żeby siedzieć nad zeszytami, ale żeby grać w piłkę i jeździć na rowerze!!!
Jest sobotnie popołudnie. Jest ciepło, świeci słońce, to zapewne ostatni tak piękny weekend w tym roku. Chciałoby się pograć w piłkę, pojeździć na rowerze, a nawet przekopać warzywnik na zimę, a zamiast tego siedzimy przy biurku nad idiotyczną angielską piosenką o skaczących małpach i pływających rybach. Mój ośmioletni syn ma jej szczerze dość, co wyraża biernym oporem: patrzy tępo w przestrzeń i udaje, że nic nie kuma.
„Masz rację, synu” – myślę i jednocześnie gorączkowo kombinuję nad jakąś pedagogicznie akceptowalną odpowiedzią.
– Masz rację, synu – w końcu mówię głośno to, do czego przyznałem się przed sobą samym. – Niestety w szkole jest tak, że pani zadaje, a dzieci w domu odrabiają.
– Tato, ale dlaczego!?
No właśnie… właściwie dlaczego?
Im starsze są moje dzieci, tym więcej obowiązków przynoszą ze szkoły do domu. Zaczęło się od szlaczków i kolorowanek, potem doszły jakieś wyklejanki i inne prace ręczne, wierszyki na pamięć, czytanki do nauczenia się czytać, zadania z treścią z matmy. I codziennie jest dokładnie to samo: Staś wraca ze szkoły, ciska tornister w kąt i pędzi do swoich zabawek. A któreś z dorosłych domowników wstaje z fotela i ciężko wzdychając usiłuje zagnać go do biurka, żeby odrobił pracę domową. Staś męczy się okrutnie, my nie mniej. Zadanie, którego wykonanie powinno zająć kilka minut, trwa czasami godzinę albo dłużej i nie pomagają tłumaczenia w stylu „jakbyś nie marudził, to już by było zrobione”. Frustracja rośnie.
Usiłujemy być cierpliwi, choć czasami mamy ochotę na niego nawrzeszczeć. Czasami wrzeszczymy. Staś traktuje zadania domowe z coraz większą niechęcią. Mechanizm sam się nakręca. A przecież jest dopiero w trzeciej klasie. To co będzie w czwartej, piątej, w gimnazjum? Co będzie w liceum lub innej szkole średniej, którą sobie wybierze?
Wracają do mnie moje własne uczucia, gdy byłem w wieku szkolnym. Dokładnie pamiętam to nieznośne uczucie przymusu, gdy trzeba było wykuć na blachę wiersz, napisać wypracowanie albo przebić się przez dwieście stron lektury. Właśnie – lektury! Kiedyś, gdy byłem już dorosły, z czystej ciekawości sięgnąłem po znienawidzone cegły z liceum: Lalkę, Chłopów, Ludzi bezdomnych… Literackie koszmary mej młodości okazały się arcydziełami, które wchłaniałem rozkoszując się każdą perełką nienagannej, barwnej polszczyzny. Dlaczego więc w liceum tak bardzo mnie męczyły? No właśnie, dlaczego?
Staś przebija się w tej chwili przez swoją pierwszą dużą lekturę: “Dzieci z Bullerbyn”. Trochę czyta sam, trochę czytamy razem na głos. I wiecie co? Dostrzegam w nim pierwsze symptomy niechęci wobec tej sympatycznej i mądrej opowieści. Dlaczego? I czy przymus przeczytania kolejnych książek wyrobi w nim, jak kiedyś we mnie, uczucie głębokiej niechęci do literatury?
Dzieci lubią czytać książki, które same wybiorą
Polski 15-latek ślęczy nad zadaniami średnio siedem godzin w tygodniu – czytam w Gazecie Wyborczej – to daleko mniej niż czternaście godzin młodych Chińczyków. Ale czy to jakiekolwiek pocieszenie? Uczniowie w Finlandii czy Korei Południowej pracują w domu mniej niż trzy godziny, a przecież tamtejsze systemy edukacji uważane są za najlepsze na świecie!
Głęboko wierzę w słuszność wyraźnego rozdziału pomiędzy szkołą a domem. Szkoła jest dla dzieci czasem pracy, natomiast zadaniem nauczycieli jest wymyślenie takiej metody nauczania, by ich podopieczni chłonęli wiedzę i umiejętności na miejscu. Dom powinien być oazą wolności, miejscem, które kojarzy się z radością, spokojem i bezpieczeństwem. Rodzice powinni być przyjaciółmi i opiekunami, a nie bezlitosnymi kapo. Na świecie istnieją systemy edukacyjne, które nie wymagają od dzieci odrabiania zadań domowych, a ich absolwenci wyrastają na inteligentnych i twórczych dorosłych. Takie szkoły pojawiają się również w Polsce, bo i u nas nie brakuje ani rodziców, ani nauczycieli, którzy ten problem rozumieją i próbują go na własną rękę rozwiązać.
Mam nadzieję, że nadejdzie taki moment, w którym większość z nas powie DOŚĆ! Że doczekamy czasów, w których dzieci będą wracać ze szkoły z uśmiechem, a nie z grymasem frustracji. Obawiam się, że nie będą to jeszcze moje własne dzieci. Może wnuki?
c
Autor: Wojciech Musiał
Zdjęcia: Robert Couse-Baker, anthony kelly, henry..., Paul Fisher
59 komentarzy
Zgrzyty codzienności szkolnej – NEAVE CREATIONS
9 września 2018 at 09:57[…] https://www.juniorowo.pl/przymus-zniecheca-tata-o-zadaniach-domowych/ […]
mama 6-latka
27 września 2016 at 10:36W klasie jak w życiu, niektórzy uczą się wzrokowo, inni słuchowo, jedni szybciej, drudzy wolniej. Jedni potrzebują ciszy, drugim lepiej uczy się w grupie. Ciężko to pogodzić w 20-25 osobowej klasie. Może dałoby się przy 10 uczniów. Też nie akceptuję zadań domowych. Po rozmowach w szkole okazało się, że część wynika z wolnej pracy jednego dziecka, a szybkiej kilkorga innych. Bo w klasie jest rozrzut od 6-7,5 r.ż. I część dzieci już umiała płynnie czytać jak przyszła do szkoły, a część dopiero uczy się liter. I tu tkwi największy problem. Jak nauczyciel ma to pogodzić.I niestety rozwiązanie jest niekorzystne dla dzieci, które są jeszcze dziećmi i po to do szkoły przyszły, żeby literki opanować.Nie w tydzień.Ale przecież muszą nadgonić jednostki już płynnie czytające/piszące.No i zaczyna się. Wyścig.Z czasem.Z motoryką dziecka.Ze skupieniem.Z frustracją. Tak, dziecku jest przykro.Wcale nie chce być słabsze od innych.Trudno o motywację, kiedy nie zdąży spisać z tablicy.Kiedy on kończy dopiero 1 zadanie, a część już 4-te.I Pani co robi?Uzupełnijcie w domu.No i mamy – zadania domowe.Do wieczora.A dziecko chce biegać.Skakać.Cieszyć się słońcem.Nie wiem, co winien zrobić nauczyciel.Podzielić klasę na pół?Realizować program pod słabszych uczniów?Wg mnie tak.A lepszym dać lekturę i dodatkowe zadania do poczytania.Ale prawda jest inna.A dzieci niestety dokładają do tego swoje 3 grosze – wyśmiewając się z tej drugiej wolniejszej grupy. Przeraża to niestety.I mimo, że nie oczekujemy od naszego dziecka ocen najlepszych, chcemy, aby czuło się pewne swojej wartości, wcale nie mierzonej ocenami z danej dziedziny. Ale pewności siebie nie nabędzie, ciągle nie nadążając za programem dla dzieci często nadambitnych rodziców. A dziecko mamy naprawdę fajne, chłonne wiedzy i umiejętności, z potencjałem, dotychczas radosne i pełne werwy, ale powoli też już zmęczone doganianiem…I teraz powoli zaczynamy zastanawiać się, czy dobrze zrobiliśmy, pozwalając mu być w przedszkolu dzieckiem 🙂 Zastanówmy się tylko, ilu młodych, sfrustrowanych, nadambitnych ludzi wypuszcza nasz rynek. Z brakiem praktycznych umiejętności,a tysiącem dyplomów. Nie tędy droga. Nasze dzieci nauczą się i pisać i czytać,ale potrzebują na to czasu, który obecnie za bardzo pędzi.Języków też się nauczą,a gdzie najlepiej? Za granicą.Gdzie najszybciej? Za granicą. Gdzie ja się nauczyłam? Za granicą. Mimo wielu lat nauki języka w szkole podstawowej, mimo prywatnych korepetycji, języka nauczyłam się mieszkając u angielskiej rodziny i chodząc do wielokulturowej klasy szkolnej przez wakacje. Wtedy native speaker był w kraju rzadkością. Teraz on jeden jak dla mnie ma sens.Drugi język opanowałam już później,ale też za granicą – także na letnich kursach językowych łączonych z pracą (to gdyby ktoś uważał, że wyjazd za granicę kosztuje), bo wcale nie podczas żmudnych godzin licealnych.Dlatego marzeniem byłaby szkoła,w której dzieci się uczą,ale nie noszą tornistrów do domu.A zadaniem domowym niech będzie jedynie piosenka z angielskiego – na płycie 🙂 Śpiewana na przerwie, lecąca z głośników szkolnych i samochodowego radia.Jedna/dwie na rok. Nauczone z radością. A nie wkute na blachę.
kamila
21 lutego 2017 at 20:59Zgadzam się w 100%
Dobra Literatura – „Co z tą szkołą?”, Joachim Bauer | PippiAnna – blog Anki Olej-Kobus
27 stycznia 2016 at 14:43[…] funduje dzieciom (i ich rodzicom) koszmar kilkugodzinnego odrabiania lekcji, choć wiadomo, że z takiej wiedzy pożytek jest znikomy. „Dzieci to nie segregator biurowy, do którego można wkładać dawki wiedzy niczym zapisane […]
Praca domowa – dnia na dzień | PippiAnna – blog Anki Olej-Kobus
15 stycznia 2016 at 08:02[…] O tym samym pisał też Tata na Juniorowie […]
Agnieszka
30 października 2015 at 09:41Z przerażeniem obserwowałam moich znajomych, którzy siedzieli z dziećmi nad pracami domowymi. Syn mojej sąsiadki (uczeń 2 klasy SP) miał zadaną lekturę nawet na okres wakacji. Zaczęłam rozglądać się za jakąś alternatywą dla klasycznej szkoły. I znalazłam. Mieszkam w Wwie, więc na szczęście są tu szkoły, w których praca domowa nie istnieje. Wspomniana już Montessori oraz szkoła waldorfska, do której zapisałam w zeszłym roku syna. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego wyboru. Syn czyta i pisze, a nie poświęcił nawet pół godziny na naukę w domu. Wraca ze szkoły i ma czas na zabawę. Polecam, więc alternatywną edukację choć wiem, że w Polsce jest takich szkół niestety wciąż bardzo niewiele.
Kasia Wyszogrodzka
27 października 2015 at 17:12wiele komentarzy i wszystkie w jednym tonie… zatem jak to się dzieje, że my, rodzice, mając swoją mądrość nie potrafimy jej wdrożyć w życie? Mam syna w I kl gimnazjum – uczeń z niego średni, choć z potencjałem 🙂 Przytoczę krótka historię nauki języków – w III kl. podstawówki zapisaliśmy go na dodatkowe zajęcia jeż angielskiego, organizowane w szkole – porażka, żadnych efektów, żadnego zainteresowania. Rok później – lektor w domu – lekcje zamieniły się w korepetycje, nadrabianie szkolnych zaległości, prac domowych itp – pożytku z nauki języka dalej nie było żadnej. Zastanowiliśmy się wówczas, czego tak naprawdę chcemy od tych dodatkowych lekcji? – lepszych stopni, sukcesów w szkole, czy zdolności porozumiewania się? Często podróżujemy i naszym kluczowym celem było sprawienie aby syn był w stanie samodzielnie się porozumiewać! – koniec, kropka – tylko tyle i aż tyle. Zatem decyzja na rok następny – native speaker. I tak mija już trzeci rok. Rozmowy toczą się głównie wokół tematów z magazynu Top Gear 🙂 W międzyczasie były 2 i 3 z angielskiego w szkole. W międzyczasie był egzamin szóstoklasisty – zdany na… 100% – bez nauki do testów. Syn dostał od nas komunikat – zależy nam na umiejętności porozumiewania się a nie na stopniach. Uważam zatem, że wiele zależy od nas, rodziców – czego oczekujemy od szkoły i naszych dzieci. Możemy tylko narzekać na to jak jest – ale tak naprawdę mamy wielką moc. Dziś młodszy syn chodzi do szkoły, w której na pierwszym miejscu są wyniki, wyniki, wyniki… Chodzi do tej szkoły bo tu są wszyscy jego koledzy z podwórka – ale już dziś wiem, że gdy w połowie trzeciej klasy wychowawca będzie prosił o zakupienie podręczników do klasy czwartej – usłyszy ode mnie NIE! Bawimy się w zagadki matematyczne podróżując samochodem – więc nie będzie dla mnie problemem, gdy nie wykona kilku ćwiczeń z matematyki w podręczniku. Ale nie będę go również karcić, gdy przyniesie z tego tytułu uwagę.
Ostatnia uwaga. Zazdrościmy nie raz sukcesów gospodarczych innym krajom, a jednocześnie załamujemy ręce nad spadkiem poziomu nauczania w Polsce. Czy ktoś z Państwa zastanowił się, że w wielu krajach zachodnich nauka na poziomie podstawowym jest na wiele niższym poziomie niż u nas (słyszeliście zapewne o dzieciach imigrantów, które po przeprowadzce na Wyspy nudziły się w szkołach 🙂 Sukces buduje się później, w oparciu o pasje, zainteresowania, angażowanie czasu i energii w to co nas fascynuje. I tego będę się trzymać 🙂
Sabina
27 października 2015 at 11:23Kiedy mój syn chodził do szkoły mieszkaliśmy we Włoszech, gdzie oprócz zadań domowych, były zadaniana całe wakacje. My dorośli po 8 gdz. pracy wracamy do domu i możemy odpoczywać, na urlop też nikt nam nie daje prac do zrobienia tylko odpoczywamy. Uczymy się bo chcemy, bo coś nas interesuje, pasjonuje. Tutaj wywiad z moim 33 letnim synem, jako dowód, że wiedzę można zdobyć samemu, nie odrabiając zadań domowych i tych na wakacje. Co pamiętamy z tego co wkuwaliśmy w szkole? Ja jestem np. Tłumaczem przysięgłym języka włoskiego którego sama nauczyłam się a nie w szkole y na studiach. Egzamin zdawałam w Ministerstwie i egzaminujący był pod wrażeniem. Szkoła zabija kreatywność, ciekawość i pasje http://medbook.com.pl/ksiazka/pokaz/id/7353/tytul/dom-ktory-krzywdzi-jarosz-slask.
Sabina
27 października 2015 at 11:36Pomyliłam linka 🙁 to miał być ten http://twit.tv/show/coding-101/70.
Rysa
27 października 2015 at 10:54Dużo osób pisze, że wiedzę trzeba utrwalać. Racja! Z tym, że lekcje danego przedmiotu są cyklicznie, więc dlaczego nie poświęcic 5 minut na przypomnienie co było na poprzedniej??Jeśli zadania domowe służą tylko do powtórki materiału, powinny być proste, takie, które dziecko może w 5 minut zrobić, jeśli uważało na lekcji. Rzeczywistość szkolna jest nieco inna.
Nie jestem przeciwna zadaniom domowym, ale uważam, że powinny być w nich tylko rzeczy, niemożliwe do przeprowadzenia w szkole, na przykład z języka wywiad z rodzicami, z biologii nazbieranie liści do zielnika czy z fizyki zaobserwowanie czegoś. Problem leży głównie w ilości zadań. Jednego dnia dziecko dostaje wypracowanie z Polskiego, 2 strony zadań z matematyki, do tego jeszcze z 2 inne przedmioty, bo nauczyciele mają odruch, że lekcja MUSI się skończyć zadaniem domowym. Do tego dochodzi nauka na następny dzień: sprawdziany, kartkówki, odpytywanki… Kończy się tym, że dziecko po szkole je i siada do książek i traci cały wieczór.
Moja córka teraz uczy się w belgijskiej szkole. Tutaj w środę wszystkie szkoły kończą zajęcia o 12, żeby dzieci miały dzień na zajęcia dodatkowe i zabawę. W ten dzień nauczyciele nie zadają zadania domowego. Na weekend zadania jest mniej, lub wcale.
W 3 klasie zadania domowe są rozpisywane w poniedziałek na cały tydzień, żeby można było rozplanować pracę i czas wolny. Testy są zapowiadane z wyprzedzeniem.
Beata T.
24 października 2015 at 19:28Chciałam dorzucić swoje trzy grosze do i tak długiej listy komentarzy. Podzielam zdanie osób sprzeciwiających się zadawaniu prac domowych. Zupełnie nie rozumiem dlaczego nauczyciele tak lubują się w organizowaniu czasu wolnego dzieciom poza szkołą. Argument, że dziecko powinno powtarzać materiał w domu – nie trafia do mnie. Przecież te dzieci chodzą codziennie do szkoły i nie widzę przeszkód, żeby nauczyciel materiał odpowiednio przekazał i utrwalał z dziećmi (szczególnie jeżeli chodzi o dzieci klas I-III). Choćby nieszczęsna piosenka po angielsku do wyuczenia się na pamięć – czy nie lepiej byłoby gdyby nauczyciel śpiewał z dziećmi lub „puszczał” z cd na każdej lekcji a piosenka sama „weszłaby” do głowy.
Dopada mnie myśl taka: co by było gdyby to dzieci zaczęłyby organizować czas wolny nauczycielom poza szkołą – pewnie byliby oni „uszczęśliwieni”. Niejednokrotnie dzieci podczas zabawy nauczą się o wiele więcej niż z przymusu ślęcząc nad zeszytami z zadaniami, często bardzo nudnymi. Nie wiem czy nasza dyskusja tutaj może coś wskórać. Czy my rodzice mamy jakikolwiek wpływ na obecny kształt systemu oświaty, czy na to jak nauczyciel realizuje podstawę programową, co być może jest uzależnione od tego jaki jest dyrektor placówki? Możemy tylko wzajemnie uświadomić sobie ogrom problemu. Podzielam też zdanie Pani Marianny Kłosińskiej, by wybrać w miarę możliwości odpowiednią szkołę (zakładając ją 🙂 albo skorzystać z istniejącej już dobrej alternatywy) lub też realizować podstawę programową w ramach edukacji domowej (co tak naprawdę rodzice robią nawet gdy dzieci uczęszczają do placówki :))
Poleciłabym również książkę, która mnie ostatnio zachwyciła i myślę, że jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich rodziców i nauczycieli mających jako cel główny – dobrą współpracę z dziećmi. Książka autorstwa pań Adele Faber i Elaine Mazlish „Jak mówić żeby dzieci się uczyły w domu i w szkole”. Chcemy coś zmienić – zacznijmy od siebie. Pozdrawiam
Anna Raszewska
24 października 2015 at 00:34Kluczowe jest to, co pan opisał w dialogu na początku artykułu. Jeśli rodzic nie wie po co się to robi i sam czuje się zniechęcony do nauki, to trudno się dziwić, że nie zarazi dziecka pasją do niej.
Sama bardzo lubiłam prace domowe. Uwielbiałam czytać i pisać wypracowania. Lubiłam rozwiązywać zadania z matematyki, bo zawsze przychodził ten miły moment, kiedy, właśnie przez wprawę, wszystko stawało się to łatwe i przyjemne. Najpewniej lubiłam to dlatego, że byłam w domu otoczona przez ludzi, którzy czuli autentyczną radość z samorozwoju w różnych dziedzinach. Zarażali entuzjazmem do pracy i wiedzy, tak jak pan zaraża swoim “tylko po co?”. Zdobywanie wiedzy i umiejętności jest zwyczajnie przyjemne! Jeśli pan sam myśli o tym, że istnieje “przymus przeczytania kolejnych książek” to zawsze będzie temu towarzyszyła tak smutna otoczka, jak pan opisuje. Może to, że w szkole jest aktualnie przerabiana jakaś lektura, to nie przymus, tylko okazja do jej poznania? Może to fajna książka i można się ucieszyć, że ktoś nam o niej przypomniał wkładając ją do programu? A nawet, jeśli ta książka się dziecku nie spodoba – dobrze! W ten sposób wyrabia sobie gust literacki i uczy się określać, co mu w literaturze odpowiada, a co nie. To też cenna umiejętność.
W powtarzaniu nie ma nic nadzwyczajnego. Nie dotyczy to tylko nauki książkowej. Dziecko od urodzenia powtarza czynności, aby je opanować (np. wiązanie butów, czy jedzenie sztućcami). Po pewnym czasie stają się naturalne, właśnie dzięki powtarzaniu. Pierwszych kilka tysięcy odbitych piłek tenisowych też nie daje tej radości, którą się przeżywa po dobrym meczu na dobrym poziomie. Sęk w tym, że bez wprawy takiego meczu się nie rozegra. A osiągnięcie tej wprawy wymaga czasu i pracy.
Lekcje w szkole trwają po 45 minut i powinny być czasem na przedstawienie i omówienie pewnych zagadnień i problemów. Czas samorozwoju, to czas spędzony sam na sam z tymi zagadnieniami. Pisanie wypracowania na lekcji nie ma sensu. To byłby dopiero zmarnowany czas nauczyciela.
Kompletnie też nie rozumiem, co ma ładny weekend do piosenki z angielskiego? Podejrzewam, że z powodzeniem można tę piosenkę śpiewać jeżdżąc na rowerze, albo przekopując warzywnik, o którym pan wspomina.
Proszę rozważyć możliwość, że nie wszystkie dzieci z klasy pana syna wracają do domu z poczuciem frustracji. Może się okazać, że przyczyna leży w domu, nie w szkole.
Życzę panu więcej entuzjazmu dla wiedzy. Zapewniam, że prace domową można zrobić z radością, przyjemnością i zwieńczyć poczuciem sukcesu, zamiast nad nią “ślęczeć”, jak pan to opisuje. Ślęczą wyłącznie ludzie z podobnym do pańskiego podejściem. Nam wszystkie te prace domowe zajmuję raptem chwilę i zostaje mnóstwo czasu na rozwijanie zainteresowań.
PS.
Dlaczego nie możecie skorzystać z pięknego dnia, a pracy domowej zrobić pod wieczór?
Agnieszka
23 października 2015 at 06:30Troche dziwi mnie ze dalej pomimo tylu lat dalej jest podzial na Europe dawniej Wschodnia i Zachodnia.
W Zachodniej generalnie lekcji nie ma zadawanych do domu lub sa sporadycznie i tylko w starszych klasach, rodzaj projektow do zrobienia. Nauczyciel ma nauczyc a nie PRZEROBIC material.
W dawnej Europie Wschodniej – szkaczki, slupki, zadania domowe a rola nauczyciela czesto sprowadza sie do wlasnie takiego przerobienia material u i to po lebkach… I to rodzice de facto przyejmuja role nauczyciela i szkoly( za free do tego) … Tak jest w Polsce, dawnych republikach radzieckich, na Wegrzech no i w Rosji…
Hanka_20
22 października 2015 at 22:45Na wszystkie te rozterki naprawdę jest rozwiązanie: są w Polsce Szkoły Demokratyczne, tam dzieci uczą się czego chcą, czym się interesują. Nie ma tam sztywnych lekcji, nudnych szlaczków czy tekstów do czytania, a przede wszystkim nie ma przymusowych zadań domowych!!! Myślę, ze warto się tym zainteresować, gdyż będzie to bardziej korzystne niż ciągłe narzekanie na Polski system edukacji. Też czekam na wynalezienie cudownej metody, która bezboleśnie i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki będzie przekazywać wiedzę uczniom!!!
Anna
22 października 2015 at 17:31Zgadzam się w całości z artykułem, jednak z gloryfikowaniem Finlandii bym uważała- wczoraj z moją finska siostrzenicą spędziłam 3 godziny próbując przebrnąć przez matematykę i angielski. A tornister wspomnianej 12 latki również waży min. 10 kg.
Ewa
22 października 2015 at 16:32Krótko mówiąc mamy nieudolny system nauczania! I przepraszam napisalabym więcej co o tym myślę bo serdecznie mam tego dosyć…Ale nie napiszę bo jestem po 9 godz pracy a teraz siadam do lekcji pomoc dziecku !! Wczoraj dorabianie trwało prawie 4 godz . Ja się pytam kiedy moje dziecko ma mieć czas wolny? Czas na rozwijanie zainteresowan?
Aleksandra
22 października 2015 at 01:41Czytam sobie dwojakie komentarze i się zastanawiam. Prace domowe dla mojego ośmiolatka to koszmar. Każdego dnia bez wyjątku, często wymagające od malucha samodzielnego szukania informacji dodatkowych ( czyt. przez rodzica ). Plecak załadowany niemożliwie. Dziecko sfrustrowane no nie wszystkie dzieci są takie genialne i tak do nauki chętne jak co niektórzy tu wspominają. Znakomita większość dzieci nie znosi prac domowych i to jest fakt niezaprzeczalny. Mój synek z racji dojazdów do szkoły sporo czasu spędza w świetlicy i ostatnio tak się zadaniom domowym postawiłam, że tylko w świetlicy je syn odrabia. Jak nie jest coś zrobione jak należy pretensje wychowawcy kieruję do świetlicy. Kto z dorosłych nosi pracę do domu jeśli nie musi? A i dorosły z reguły pracuje w temacie swoich zainteresowań a dzieciak musi zrobić wszystko czy to lubi czy nie. Zajęcia dodatkowe hm co to za rodzic który woli by jego dziecko po 6 czy 7 godzinach ślęczenia w szkole jeszcze poślęczało w domu ze dwie godzinki miast zdrowo polatać za piłką czy pograć na ulubionym instrumencie??? prawda jest taka że szkoła ma uczyć i wspierać rodziców w wychowaniu dziecka a nie rodzic wspierać szkołę lub wyręczać ją wręcz. Chory kraj , chory świat. Ja uczyłam się języka obcego jak poznałam dobrze swój własny dziś mój chłopiec nie opanowawszy polskich znaków musi na blachę ryć PISOWNIĘ angielską. Mówię z pozycji dziecka z autyzmem,nikt małemu ulg nie daje. Jest w szkole masowej i rypie na równi z innymi. Prace domowe to nie utrwalanie to terror, które dziecko w szkole nie uważa a w domu tak? Jeśli młodego człowieka coś nie interesuje to zarówno w szkole jak i w domu zrobi zadanie na odwal się mama i spadaj nauczycielu.
Ewa
22 października 2015 at 16:35Zgadzam się to jest chory kraj !
amelka
22 października 2015 at 00:41Moja córka zaczęła naukę w szkole od września, dziś ślęczałam z nią nad j.polskim od 13-18 z przerwami bo miała opór, bunt, znudzenie i całkowite zaćmienie.Ja też mam dosyć jej szkoły i wszystkiego na dziś!!! Nieszczęsne literki i zdania do pisania, a poza tym nauka czytania tekstu po 1,5 mca pobytu w szkole nas przerosło!!! Dziecko poszło spać i tak “przegrane” bo tekstu nie opanowało i ” Pani będzie na wyrywki jutro pytać” .A miało być tak pięknie, powolne wdrążanie dzieci w obowiązek szkolny, który jest szokiem po przedszkolu dla rodziców a co dopiero dla dzieci.
Córka marzyła dziś o rolkach…ale szybko musiałam wybić jej je z głowy…….. polski czekał. DRAMAT!!!
Kasia
21 października 2015 at 21:20Pan nie jest w stanie znaleźć sposobu na zmobilizowanie i zachęcenie własnych dzieci do nauki, które bardzo dobrze zna a oczekuje od nauczyciela by to uczynił z ok. 25 dzieci cudzych. Tak wiem pewnie zaraz pojawi się komentarz, ze nauczyciel jest wykształcony w tym kierunku i powinien umieć. Otóż jeśli istnieją takie sposoby to trudno zastosować je w zwykłej polskiej szkole publicznej z taką liczebnością klasy i taką liczbą godzin, które nauczyciel ma do dyspozycji z klasą.
Piszecie Państwo, że robienie lekcji w domu to obciążenie dziecka a jednocześnie takie dziecko chodzi na różne zajęcia dodatkowe (zajęcia językowe, muzyczne, sportowe). Także widzę tu sprzeczność z tym kradzeniem czasu wolnego- w postaci luźnych, nie kierowanych przez dorosłego zabaw/zajęć- przez odrabianie lekcji w domu.
Dodatkowo dodam, że odrabianie lekcji w domu jest także formą uczenia się jak się uczyć, a umiejętność samoedukacji to umiejętność, którą tym bardziej musi posiąść pokolenie, które będzie musiało się nieustannie dokształcać.
Oczywiście wszystko z umiarem i w granicach rozsądku.
Gosia
22 października 2015 at 00:49Nareszcie pierwszy i normalny wpis, kogoś kto nie spycha edukacji dzieci tylko na szkołę. Brawo Kasia. Odnoszę wrażenie, że bardziej odrabianiem lekcji frustrują się tu rodzice niż dzieci ale to przenosi się na dzieci. Jeśli dziecko widzi, że rodzic jest nastawiony do szkoły i lekcji na nie, to i ono będzie tak nastawione. Gdzieś pojawiła się sugestia lekcji na komputerze. No tak, może dziecko się zainteresuje, a rodzic będzie miał w tym momencie chwilę dla siebie. Ja wiem, że rodzice chcieli by mieć wolne wieczory i weekendy, i spędzać je według własnego uznania ale nie tędy droga. Czasem odnoszę wrażenie, że właśnie dlatego też dzieci są zapisywane na masę dodatkowych zajęć pozalekcyjnych. A może to zbyt wygórowane ambicje rodziców. Faktycznie po tylu atrakcjach Wasze pociechy mogą nie mieć siły na szkolną pracę domową. Przejrzyjcie najpierw tygodniowy grafik zajęć i atrakcji Waszych dzieci, a potem spróbujcie określić jaka jest tak naprawdę przyczyna niechęci do odrabiania lekcji. Może wypadało by wykreślić kilka punktów? A może należy pomyśleć jak “ja” mógł/mogła bym zainteresować dziecko danym tematem do odrobienia? Ale na pewno nie tekstem “gdybyś się skupił, to dawno było by już zrobione” ani “przez te twoje lekcje nie zrobimy tego czy tamtego”
amelka
22 października 2015 at 06:59Tak tak…utopijna wizja wszystkiego. Tylko jak ma się więcej niż jedno dziecko to już tak cudownie “cudować” nie można. Nauczyciel jest od tego w szkole, taki zawód w końcu wybrał, ale po co lepiej zadać 2 str do domu, WTEDY JEST BARDZO TWÓRCZY, NIE TO CO RODZIC!!! Córka nie ma żadnych dodatkowych zajęć a ślęczy godzinami przed zadaniami domowymi bez chęci.Już nie umniejszajmy rodzicom, że im się nie chce, chcą po prostu, by dzieci po szkole nadal “mogły” być dziećmi..!!! Tak więc BEZ PRZESADY !!!
Anna Raszewska
24 października 2015 at 00:54Amelka, czy Twoja córka widzi w domu jak Ty się uczysz? Jak często córka widuje Cię z książką? Skończyłaś ostatnio jakieś studia, kursy? Nauczyłaś się jakiegoś języka? Podjęłaś nowy sport? Jeśli nie, to nie dziw się, że kopiuje Twoje podejście. Chętnie uczą się i rozwijają dzieci rodziców, którzy sami chętnie się uczą i rozwijają. Kopiują podejście rodzica. Jeśli rodzic najchętniej patrzy z kanapy na telewizor, to dziecko też będzie chciało to robić. Jeśli rodzic właśnie kończy kolejne szkolenie i powtarza słówka z nowego języka, którego naukę właśnie podjął, to dziecko zrobi to samo.
amelka
24 października 2015 at 19:19Trudno, żeby mnie widziała “uczącą się” bo się wyuczyłam jestem dyplomowanym pedagogiem wczesnoszkolnym więc proszę mnie nie sprowadzać do poziomu nudnej baby” siedzącej na kanapie i patrzącej w telewizor” o nie o nas rodzicach tu nowa tylko o przeładowaniu dzieci pracą w domu po szkole. Córka jest osobą bardzo ambitną i wszystko chce zrobić perfekcyjnie a nie zawsze jej to wychodzi i przez to jej zniechęcenie. Wielka “miłość ” do prac domowych o której Pani pisze to nie tylko “pokazywanie “dzieciom przez rodziców jakie to wszystko jest wspaniałe i ważne, jest również szereg indywidualnych cech, predyspozycji dziecka które decydują o jego nastawieniu. Jeden zrobi wszystko szybko byle jak będzie zadowolony i nie odczuje nadmiaru obowiązków, inny przeżywa każdą krzywą literkę ( bo mowa tu o pierwszej klasie). Tak więc nie wszystko jest czarno-białe jak się wydaje !!!!
Anna Raszewska
24 października 2015 at 20:35Bo każdą krzywą literkę trzeba przeżyć 🙂 To bardzo przyjemne doświadczenie, dbać o literki.
To właśnie jest to destruktywne zjawisko – ludzie, którzy mają DYPLOM uważają, że już się rozwinęli i coś w życiu zrobili. Nie.
Dyplom leży w szufladzie i nikogo pasją do nauki nie zarazi. Ja pytam w trakcie jakiego aktu samorozwoju córka widzi panią dziś i codzienni. To jest ważne.
Zapewniam, że jeśli zobaczy pani radość z doskonalenia siebie, to literki staną się ładniejsze o wiele szybciej. W naturalny, spontaniczny sposób. Bez męczarni.
Tego obu Paniom serdecznie życzę!
amelka
24 października 2015 at 21:09Oj o drwiny w tak “mądrych” wywodach bym Panią nie posądzała.Tym bardziej jeśli chodzi o odczucia dziecka.Oj niekonsekwencja się wdarła!!! Jestem aktywnym pedagogiem, który ma własne przedszkole i aktywnie w nim pracuje. Ale co to ma do natłoku obowiązku szkolnego to już nie wiem…popłynęło się trochę. Kończę ten bezsensowny dialog bo ocenia Pani coś, o czym nie ma pojęcia, więc proszę sobie darować !!!
Anna Raszewska
24 października 2015 at 21:32Absolutnie nikt z Pani nie drwi. Naprawdę serdecznie życzę wszystkim dzieciom rodziców, którzy czują potrzebę i radość rozwoju przez całe życie.
Jeśli jest Pani aktywnym pedagogiem, to z pewnością zdaje sobie Pani sprawę z tego, jak dzieci odtwarzają zachowania rodziców i jak przejmują ich nastawienie.
Sama aktywność zawodowa nie jest tożsama z rozwojem.
Nie wiem, o jakiej niekonsekwencji Pani wspomina. Zależność jest dość banalna: rodzic się kształci z przyjemnością – dziecko też się kształci z przyjemność.
Dyskutowanie z tym ma taki sens, jak dyskutowanie z grawitacją, ale, oczywiście można, chociaż przyjemniej byłoby w tym czasie np. pochodzić na nowy język obcy i odrobić pracę domową 😉
Powodzenia!
amelka
24 października 2015 at 22:54To idź już Kobieto na ten język obcy i odrób sobie jakąś pracę domową ze swoich rozwojowych zajęć i daj spokój normalnym ludziom !!!
Anna Raszewska
25 października 2015 at 00:22Przepiękne podsumowanie! Sama sugestia, że mogłaby Pani nad sobą pracować budzi u Pani tak emocjonalną reakcję odrzucenia, więc dokładnie to samo dzieje się u Pani córki.
I proszę się powstrzymać od rozróżniania ludzi na “normalnych” i “nienormalnych”, zwłaszcza, że jest Pani pedagogiem. Ja Pani nic złego nie zrobiła, wręcz przeciwnie. Serdecznie życzę Pani i pani córeczce, aby to, co teraz jest dla Was obu nieprzyjemne, stało się frajdą.
Serio. Proszę spróbować. Ja chodzę na wiele zajęć i odrabiam prace domowe. Nie musi mnie Pani namawiać 🙂 Dzieciaków też nie.
Zgadzam się – zakończmy już ten wątek.
Raz jeszcze życzę dużo radości z nauki i Pani i córeczce!
Maria
22 października 2015 at 08:18Podstawową wadą obecnej szkoły (moim zdaniem) jest to, że nie rozwija w dziecku zainteresowań. A znajomość siebie, własnych pasji, talentów, to podstawa satysfakcji i sukcesów w późniejszym życiu. Przymusowe zapełnianie całego wolnego czasu pracami do odrobienia tym bardziej temu nie sprzyja. Dlaczego z góry potępiać rodziców, że organizują dziecku popołudnia starając się te zainteresowania wyrobić, albo nauczyć je tego, czego szkoła im nie da, a co przyda się w późniejszym życiu?
Można by chyba zadawanie prac domowych ograniczyć do np. jednego czy dwóch dni w tygodniu, z obowiązkowym wolnym weekendem? Naprawdę każdemu potrzebny jest odpoczynek, dziecku zwłaszcza. Nie mówiąc o katowaniu kręgosłupów całodziennym siedzeniem.
Iwona
28 października 2015 at 12:01Nie zgadzam się z Tobą Gosiu. Rodzice nie chcą być nauczycielami własnych dzieci, a zwyczajnie kochającymi rodzicami i nie chodzi tutaj o to ,że im się nie chce poświęcać czasu. Pewnie i takie przypadki też są ale ja wolałabym uczyć dziecko poprzez zabawę. Jest wiele gier edukacyjnych na rynku nie koniecznie komputerowych. Nie jestem też za tym by dzieci nie miały wcale prac domowych ale na Boga niech to będą prace które dziecko nawet to, które ma trudności w nauce jest w stanie i bez problemu odrobić samo. W przeciwnym wypadku dziecko ma jasny przekaz, że sam sobie nie poradzi i do niczego się nie nadaje. Mój syn powiedział któregoś dnia ” Mamusiu ja bez Ciebie nie istnieję”. O to chodzi w edukacji? Bo mnie się wydaje, że raczej powinno być na odwrót. My dorośli powinniśmy dbać o to by dzieci były samodzielne i działania te powinny być wspólne rodzice plus szkoła. Mój syn jest w trzeciej klasie, a ja mam wrażenie, że to ja nauczyłam go tego co już umie, więc trudno nie być sfrustrowanym rodzicem. Masz rację, że dzieci to wyczuwają i nie chcą się uczyć, bo ja zamiast być zwyczajnie mamą, czuję się czasem jak terrorystka zmuszając dziecko do nauki. Zastanawiamy się czy posłać do szkoły dzieci 6 czy 7 letnie, a nikt się nie zastanawia nad programem i sposobami nauczania tych dzieci. Większość z dzieci jest sfrustrowana i nie lubi się uczyć. Nauczyciele pomimo szczerych chęci nie są w stanie nauczyć tak małe dzieci wszystkiego czego oczekuje od nich Minister Edukacji, co kończy się również frustracją z pracy. O rodzicach już pisałam i koło się zamyka. Nikomu to nie odpowiada, ale brniemy w to z każdym rokiem coraz dalej wykłócając się o to kto ma rację. Wiem, że normalne systemy nauczania istnieją na świecie np. Australia, gdzie rodzice nie są nauczycielami własnych dzieci, nauczyciel ma czas dla każdego dziecka i jest zadowolony z pracy, a jakoś nie słyszałam, że mają niski poziom edukacji.
Zgadzam się w pełni z Panem Wojtkiem, bo doskonale go rozumiem. Mój syn też chodzi tylko na piłkę. Z Angielskiego zrezygnowałam bo odkąd chodzi do szkoły zamiast się uczyć na tych lekcjach patrzy tępo w sufit więc nie widzę sensu. Dodam jeszcze że szkoła zrobiła z niegdyś wesołego towarzyskiego dziecka człowieka, który twierdzi, że się nienawidzi za to że jest głąbem. Choć nie jest to prawdą, bo może nie jest najlepszy w kasie to jednak generalnie nie ma kłopotu z nauką a jedynie z nadmiarem wiadomości, przez co ma szczątkową wiedzę o wszystkim. Ostatnio nauczycielka wysłała mnie po poradę do poradni psychologiczno-pedagogicznej, gdzie termin wizyty mam za trzy miesiące najwcześniej. Chce mi Pani powiedzieć, że tyle dzieci ma kłopoty z nauką? Bo ja myślę, że to my dorośli powinniśmy tam iść i przekonać się, że to my mamy kłopot nie one.
Mam nadzieję, że wpis Pana Wojtka zmusi nauczycieli do myślenia i działania. Czas na zmiany inaczej wszyscy zwariujemy a nasze dzieci będą wiedziały wszystko i nic!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Kasia Wyszogrodzka
28 października 2015 at 13:34W pełni się zgadzam, no może z małym wyjątkiem:) nie oczekujmy, że tylko zmiana po stronie nauczycieli przyniesie rozwiązania. Wierze, że wielu jest takich, którzy uchyliliby rąbka nieba naszym dzieciom dając im tak bardzo potrzebną swobodę, możliwość dokonywania wyborów. Wiele jest jednak po naszej stronie, rodziców, którzy biernie akceptują taki stan rzeczy albo boją się “wychylić” spoza milczącej większości w imię dobra dziecka w szkole! Tylko to jest źle pojęte dobro. I ja bym bardziej postulowała żeby energię, którą wkładamy w zmuszanie naszych dzieci do np. odrabiania prac domowych przełożyli na konsekwentną pracę nad zmianą postaw szkoły, w szczególności DYREKCJI, która kosztem naszych dzieci buduje swój image sprawnych i skutecznych Managerów.
Wojciech Musiał
22 października 2015 at 06:16Pani Kasiu,
Owszem, rzeczywiście mam problem ze zmobilizowaniem moich dzieci do nauki w domu. Ale proszę mi wierzyć, że nie z lenistwa powstał mój artykuł, ale z desperacji.
Z ogromnym zainteresowaniem śledzę dyskusję, którą w internecie wywołała moja historia. Oddźwięk jest ogromny (największy w dotychczasowej historii Juniorowa), ale co najciekawsze, właściwie nie ma głosów rodziców, którzy by się ze mną nie zgadzali. Wręcz przeciwnie – mnożą się opowieści o żmudnym, monotonnym ślęczeniu nad podręcznikami i o niechęci jaką ta czynność wzbudza. Niemal każdy rodzic, który zdecydował się skomentować artykuł, zgadza się, że tak dalej być nie powinno. Myślę, że tym artykułem dotknąłem żywej, bolesnej rany, która pojawia się w niemal każdej rodzinie z dziećmi w wieku szkolnym.
Jedyną grupą, która się ze mną nie zgadza i podkreśla konieczność zadań domowych, są nauczyciele. Z Pani słów wnioskuję, że Pani również uczy (proszę mnie poprawić, jeśli się mylę. Z dyskusji, którą prowadzą nauczyciele, wysuwam generalny wniosek: w Polsce nie brakuje ludzi, dla których ten zawód jest pasją, niestety źle zorganizowany system sprawia, że nie mogą pracować z dziećmi tak, jak to sobie kiedyś wymarzyli. A to budzi zrozumiałą frustrację.
Jeśli chodzi o zajęcia dodatkowe, o których Pani wspomniała, to mój syn chodzi raz w tygodniu na piłkę nożną, którą UWIELBIA i nie może się doczekać kolejnych zajęć, oraz na angielski, którego nie cierpi. A ja naprawdę wolałbym, żeby w tym czasie hasał po polu, niestety nie mam pewności, że jego szkoła nauczy go angielskiego w wystarczającym stopniu. Czyli znów – błąd w systemie szkolnym (bo pani od angielskiego w szkole to przesympatyczna i wciąż pełna zapału młoda nauczycielka, która chce jak najlepiej).
Krótko na koniec: jestem przekonany, że problem jest bardzo duży i że potrzebna jest powszechna dyskusja na jego temat. Jeśli mój artykuł uruchomi lawinę, będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jeśli nie, niech będzie kolejną kroplą drążącą skałę. Też dobrze.
Z poważaniem
Wojciech Musiał
Marek Szulc
21 października 2015 at 11:48zgadzam się w całej rozciągłości, dopisałbym tylko że nie należy biernie czekać aż sprawami zajmą się nasze dzieci lub wnuki, należy działać już dziś. Każdy rodzic może rozmawiać z nauczycielami swojego dziecka, dyrekcją szkoły i należy z tego korzystać. Suma działań w pewnym momencie zacznie przynosić efekty. Ważne żeby pamiętać że nauczyciel jest partnerem w rozwiązaniu problemu a nie jego powodem.
Marzena
21 października 2015 at 09:11Udostępniłam Pana wpis na fb, całkowicie się z nim zgadzam. Pan – jak zgaduję – ma jeszcze dziecko w podstawówce, ale dla starszych uczniów problem prac domowych przekłada się – dosłownie – na kilogramy. Pozwolę sobie skopiować tu wpis, jaki dziś zamieściłam na swoim profilu:
“Plecak Julii (1 klasa gimnazjum) ważył dziś 11 kg. Julia waży 40 kg. Dokonałam skomplikowanych obliczeń matematycznych i wyszło mi: to tak, jakby kobieta o wadze 60 kg nosiła do pracy plecak ważący 16,5 kg, a mężczyzna (80 kg) – 22-kilowy. Dodajmy, że sześć razy w ciągu dniówki należy plecak ten podnieść i przenieść np. do sali dwa piętra niżej (lub wyżej). Można wykupić szafkę szkolną za jedyne 180 zł (płatne z góry za cały okres nauki w szkole), ale niewiele to daje, bo książki trzeba i tak brać do domu – szkoła polska pracą domową stoi.
Julia chodzi do szkoły, którą wybiera raczej ambitna, a jednocześnie pomysłowa młodzież. A zatem książki noszą (bo chcą się uczyć), ale wybierają różne rozwiązania. Do najpopularniejszych należą: dobry plecak górski (stelaż wewnętrzny, pojemność przynajmniej 30 l, obowiązkowo szeroki pas biodrowy), plecak na plecy plus torby z książkami w obu rękach (dla zachowania równowagi i symetrii). Korzystanie z szafki wymaga umiejętności logistycznych na poziomie master: książkę z matmy biorę (jest zadanie), ale z polaka zostawiam (zadanie na pojutrze, wezmę jutro, ale dołożę kg gliny na plastykę – będzie na piątek). Dla dyslektyka rozwiązanie raczej nieosiągalne.”
Nie da się problemu ciężkich tornistrów rozwiązać inaczej, niż poprzez “pozostawienie” nauki w szkole. Nie chodzi tylko o prace domowe: od wyższych klas podstawówki poczynając trzeba się przecież w domu uczyć (na sprawdzian, do kartkówki, na następną lekcję). Zmiana tego wymagałaby rewolucji myślenia o tym, czego i jak ma polska szkoła uczyć (wzory europejskie, choćby z Danii, są). Ale w to już nie wierzę.
Wojciech Musiał
21 października 2015 at 09:46Waga szkolnych tornistrów to jest zdecydowanie temat na osobny artykuł. Juniorowo na pewno się mu przyjrzy w najbliższym czasie. Dziękuję za celną uwagę i pozdrawiam.
M
21 października 2015 at 07:12Moje dzieci chodzą do Montessori. Prac domowych nie ma, bo dzień jest tak rozplanowany, że dzieci mają czas na samodzielną pracę i naukę w szkole (czyli to co inni robią w domu czyt. praca domowa). Zajęcia trwają trochę dłużej, bo do 15.30, ale potem jest czas na hobby i czas dla rodziny i dla siebie. I powiem wam, że to jest super, a wiem, co mówię, bo starsza córka chodziała przez 3 lata do szkoły tradycyjnej i nie cierpiała “zabierać roboty do domu”, tak jak większość dorosłych tego nie lubi.
Rozmawiałam kiedyś z panią z kuratorium, która powiedziała, że to nie program jest przeładowany, tylko nauczyciele czują sie w obowiązku realizować książki i ćwiczenia od deski do deski a to wcale nie jest obowiązkowe. No ale z drugiej strony jak patrzy na to rodzic, który widzi luki w ćwiczeniach? Nic sie nie działo na lekcji? A może dzieci zamiast przypisywać liść do drzewa były w lesie i same czyniły obserwacje?
Zastanawiam się, czy nie udałoby sie tak zorganizować czasu w szkole tradycyjnej, żeby był w niej czas na samodzielną naukę, bo w końcu właśnie wtedy mózg sie uczy – samodzielnie i z zainteresowaniem pracując.
Obawiam sie jednak, że mentalność rodziców i nauczycieli nie jest na to gotowa. Sama usłyszałam opinię jednej pani nauczycielki, która twierdziła, że tylko wtedy, gdy dzieci dostają dużo pracy domowej, rodzice mają poczucie, że szkoła ma wysoki poziom, a to jest częstym kryterium wyboru szkoły…
Marzena
21 października 2015 at 09:13To prawda, też słyszałam takie opinie wśród rodziców.
Na jakim poziomie są szkoły Montessori – wiem o przedszkolach i podstawówkach, ale czy są też gimnazja i szkoły średnie? Pytam z ciekawości.
M
21 października 2015 at 19:05Są nieliczne gimnazja. Z tego co wiem to w WAW, KRK i ma powstać w GDN. O innych nie wiem. Liceum chyba jest w WAW. Mam nadzieję, że jak moje dziewczyny dorosną, to będzie już pełna szkolna ścieżka Montessori.
Małgo
21 października 2015 at 06:38Ciekawe zwierzenia. Mam dwoje dzieci, z których każde inaczej traktuje szkołę i obowiązki z nią związane. Córka podchodzi do sprawy ambicjonalnie, chce wiedzieć, pyta, czyta, sumiennie wykonuje prace domowe. Syn zaczął edukację szkolną w tym roku. Szkołę traktuje jako miejsce spotkań towarzyskich. Dopiero w domu siada w skupieniu do lekcji. Uwielbia to. A ja uwielbiam patrzeć od czasu do czasu jak skupiony wypisuje kolejne literki.
A w szkole raz po raz uwaga za nieuwagę 🙁
Maria
20 października 2015 at 20:44Moje dzieci są już dorosłe, ale gdy chodziły do szkoły, podjęłam kiedyś na wywiadówce próbę negocjacji w sprawie zmniejszenia ilości zadań domowych. I co? Zakrzyczały mnie pozostałe mamy! Stwierdziły, że wolą, kiedy dziecko siedzi przy lekcjach zamiast szwendać się gdzieś pod blokiem albo ganiać z kolegami.
Obawiam się, że taka mentalność przeważa do dziś (tylko ganianie pod blokiem zastępuje siedzenie przy komputerze).
Witek Zbijewski
20 października 2015 at 16:31Chyba mało kto się orientuje, że żyjemy w obfitości i jest wszystkiego nadmiar i zanim dzieci skończą szkołę wogóle nie będzie się pracować. Ja już to robię teraz a później będzie tylko lepiej. A na pewno nie będzie się pracować cały rok. Na teraz potrzebne są tylko języki i matematyka do 100. Reszta to złudzenie, no chyba, że ktoś już wie i planuje dziecku karierę jakiegoś specjalisty co jest prostą drogą do frustracji bo świat się do tej pory zmieni kilka razy.
Moje dzieciaki zresztą już świetnie zarabiają w wieku 6/7 lat jako konsultanci. Mają tak odjechane porady konsultingowe, że ludziom czapki z głów spadają. Myślę o założeniu konsultingu dziecięcego jako forma zabawy i zarabiania. I będę bronił przed szkodami jakie szkoła wyrządza na wszelkie dostępne sposoby. Najważniejsza jest akceptacja rodzica, że świat to robienie błędów a nie zdawanie egzaminów.
Ola Jurkowska
20 października 2015 at 18:06Dokładnie tak. Ale ważne jest też żeby rodzice jasno i wyraźnie (ale bez pretensji) mówili to nauczycielom swoich dzieci. Bo nauczyciele często nie zdają sobie sprawy z tego jak sprawa wygląda w domu. Dzieci przychodzą z pracą domową, znaczy są w stanie ją odrobić. I tyle. Dlatego myślę ważny jest dialog i wspólne określenie celów i rodzica i nauczyciela.
Nauczyciel też człowiek. Naprawdę. Nie trzeba się bać. Tylko rzeczowo porozmawiać. (Rzeczowo, a nie z listą żądań na wstępie, bo niestety nauczyciele są obecnie na tym polu przewrażliwieni).
Pozdrawiam
Marianna Kłosińska
20 października 2015 at 16:10Moje dzieci wracają ze szkoły pełne entuzjazmu i z równie wielką przyjemnością do niej idą. Jestem mamą tu i teraz i nie zamierzam czekać, aż ktoś inny zrealizuje cudowną szkołę dla moich wnuków. Sama ją już stworzyłam, do czego gorąco zachęcam.
Marianna Kłosińska
Fundacja Bullerbyn
Bea
20 października 2015 at 16:30A jak z pracami domowymi?
Ola Jurkowska
20 października 2015 at 18:36Muszę przyznać, że poważnie się nad tym zastanawiam:)
Marianna Kłosińska
21 października 2015 at 17:06nad założeniem własnej szkoły?
Ola Jurkowska
28 października 2015 at 09:15Tak:)
Ania
20 października 2015 at 16:06Zgadzam się w większości. Chciałabym sprostować jednak pewną rzecz. Chodzi o Koreę Południową. Dzieci i młodzież w Korei w rzeczywistości całe dnie spędzają na nauce, przynajmniej wg moich źródeł. Rano idą na lekcje do zwykłej szkoły (średnio od 9 do 15), a po obiedzie uczą się w hakwonach, czyli prywatnych szkołach, mają zajęcia z korepetytorami lub kolejne zajęcia w szkole. Często łączą wszystkie te formy. Do tego dochodzi odrabianie lekcji i nauka. W samych hakwonach uczniowie często mają zajęcia do północy. Oczywiście, nie wszyscy przykładają taką wagę do nauki, jednak dla większości Koreańczyków nauka jest rzeczą świętą. Celem życia wielu nastolatków i ich rodziców w Korei jest dostanie się na jak najlepszy uniwersytet. Kładzie się na to niesamowity nacisk, ponieważ im lepsze wykształcenie (w tym bardzo ważna dla nich jest ranga uniwersytetu), tym większa możliwość znalezienia później dobrej pracy. W Korei bardzo ważne są nadal wartości konfucjańskie, więc wszelkie rzeczy typu rangi szkół i pozycje w wynikach testów mogą wpływać na ich późniejszy status społeczny, a to jest w tym społeczeństwie niesamowicie ważne. Przy czym trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że w społeczeństwie opartym o wartości konfucjańskie bardziej liczy się całość niż jednostka, a rację ma osoba starsza, czyli w rodzinie rodzic. W związku z tym, choć powoli się to zmienia pod wpływem otwarcia na Zachód, szczęście teraźniejsze dziecka nie ma wielkiego znaczenia, ponieważ liczy się fakt, że rodzic nakazuje się uczyć, a wg rodzica nauka przyniesie w przyszłości szczęście. To są oczywiście pewne uogólnienia i skróty, ponieważ temat jest bardzo obszerny, mam jednak nadzieję, że sens udało mi się przekazać.
Pozdrawiam,
Maciej Fras
20 października 2015 at 14:21Podstawowym warunkiem przyswajania materiału jest powtarzanie. Na lekcjach wiedza dzieciom wpada do głowy jednym uchem, wypada drugim. Nawet jeśli nauczyciel potrafi zdyscyplinować dzieci (co wymaga od niego ogromnego wysiłku) to żaden uczeń nie będzie siedział skupiony całą lekcję. Nie uważam, żeby dobrym pomysłem byłoby skracanie czasu lekcji, gdyż obowiązujące 45 minut jest rozsądnym kompromisem, jednak nie można oczekiwać od każdego dziecka po kolei żeby było skupione przez cały ten czas. W momencie wybicia dzwonka na przerwę wiadomości przyswojone na lekcji lądują w “kącie” pamięci dziecka. Dopiero utrwalenie tych wiadomości poprzez rozwiązywanie pracy domowej w domu pozwala ją zachować na dłużej niż tydzień. Problemem nie jest sam fakt istnienia obowiązkowych prac domowych, tylko ich forma i emocje z nimi związane. Ostatnią rzeczą o jakiej marzy dziecko po powrocie do domu jest zaglądanie do zeszytu. Prawie każde dziecko natomiast spędza jakąś chwilę po szkole przed komputerem. Jeśli dziecko miałoby możliwość odrobienia takiej pracy domowej przy komputerze przez internet zajęłoby to mu mniej czasu, łatwiej byłoby mu się do tego zmobilizować, a rodzicom łatwiej byłoby kontrolować zarówno postępy dziecka, jak i to, co dziecko robi w wolnym czasie przed komputerem (np. nie pograsz w grę dopóki nie odrobisz pracy domowej). Obecny poziom rozwoju technologicznego umożliwia takie rozwiązania i w tę stronę, uważam, należy skierować prace domowe.
Ola Jurkowska
20 października 2015 at 18:01Temat z technologią jest bardzo fajny, tylko że podstawowym warunkiem przyswajania materiału jest zainteresowanie. Jeśli mózg uzna coś za ciekawe lub potrzebne, uczy się tego raz dwa. A potem z tego korzysta o ile jest mu to potrzebne.
Powtarzanie to jest coś do czego musimy się uciekać z powodu przeładowanego i trochę bezsensownego programu. Pomysł, że jest coś takiego jak zbiór wiedzy, którą każdy musi posiąść jest trochę co najmniej siedemnastowieczny (np. Komensky szukał swojej pansofii – zbioru całej wiedzy ludzkości zapisanej w takiej formie, która byłaby dostępna wszystkim i łatwa do przyswojenia). Ale od tego czasu zmieniło się sporo. Chociażby to, że ilość wiedzy jaką posiadła ludzkość zwiększyła się niewyobrażalnie i nie jest możliwe, żeby ktokolwiek to opanował. Ale my dalej upieramy się, że musi być stały program, że każdy musi przebrnąć przez równania chemiczne, Nad Niemnem i funkcje trygonometryczne. Tylko po co? Nad tym się już nie zastanawiamy.
I nie jest prawdą, że jeśli pozwolić dzieciom uczyć się tylko tego co chcą, to nie będą robić nic. Od ponad pół wieku edukacja demokratyczna udowadnia, że jest inaczej. Dziecko zainteresowane tematem nie zastanawia się czy jest w szkole czy nie, czy to praca domowa czy nie. Ono robi – bo chce i w ten sposób uczy się znacznie szybciej niż powtarzając dla powtarzania, bo tak trzeba.
Moim zdaniem system szkolnictwa ma duże braki i wiele wad, z których wiele potrzebuje rewolucji, żeby cokolwiek zmienić, nie da się tego załatwić małą poprawką. Ale w kwestii prac domowych naprawdę niewiele trzeba, żeby zrobić coś na lepsze. Odpuszczając obowiązek ich wykonywania dajemy dzieciom chętnym i zainteresowanym możliwość dodatkowej pracy, a tym niechętnym dajemy czas na szukanie czegoś, co być może zainteresuje je w przyszłości. Dajemy odpocząć rodzicom i dzieciom. Tylko takie podejście musiałoby prawdopodobnie być prezentowane przez wszystkich nauczycieli. Inaczej okazałoby się zapewne, że nawet zainteresowane dzieci nie mają już siły i czasu, żeby zrobić coś na lekcję, gdzie praca domowa jest nieobowiązkowa, bo najpierw musieliby odrobić obowiązkową pracę domową. Pozdrawiam
Maja
21 października 2015 at 15:34W Anglii dzieci dostaja bardzo malo prac domowych obowiazkowych, jedna czy dwie na tydzien i to takie co zajmuja 15 minut maksymalnie. Za to dostaja mase nieobowiazkowych zadan, ktore moga zrobic – plakat o zabach moja 9 letnia siostra ostatnio robila i tlumaczyla mi ich cykl zyciowy z zapalem i czerwonymi policzkami, rysowala kijanki i zaby. Maja tez program komputerowy, w ktorym moga swoja wirtualna postac ubierac i przebierac a wirtualne pieniadze zarabiaja grajac w matematyczne, jezykowe czy przyrodnicze gry. Natomiast jak jest przymus i nawal prac domowych to z dziecka nad ktorym sleczy rodzic wyrasta nastolatek, ktory przestanie je robic i tak jak my robilismy, kazdy wybieral ktora prace domowa akurat tego dnia odrobi a reszte przepisywalo sie od kolegow. Bo jak sie ma 7 lekcji dziennie i 4 prace domowe na nastepny dzien to sie po prostu nie da jesli poza szkola ma sie jeszcze inne pasje.
Gablysia
21 października 2015 at 13:02Po co te uogólnienia- prawie każde dziecko? Ma pan jakieś dane na ten temat- prawie robi dużą różnice. Ja bym wcale nie chciała, żeby moje dzieci miały zadanie do odrobienia przy komputerze. Napewno nie chciałyby wyłączyć go po jego odrobieniu, tylko wolałyby siedzieć przy nim dłuższy czas. A tak, siadają na chwilę do lekcji, a potem się bawią. Nie myślą o komputerze. I do pana wiadomości – nie wszystkie dzieci pasują do pańskiego PRAWIE.
Ola Jurkowska
20 października 2015 at 12:34Zgadzam się. Nie powinno być czegoś takiego jak obowiązkowa praca domowa. Tylko problem polega na tym, że jest program i podręczniki i rozkład materiału i nauczyciele po prostu się nie wyrabiają na lekcjach. Poza tym często też wierzą, że nauka musi być trudna i w domu trzeba powtarzać, bo do tego są przyzwyczajeni jeszcze z czasów własnej szkoły. Tylko zapominamy, że o mózgu wiemy coraz więcej, pora by więc tą wiedzę przełożyć też na praktykę.
Ale rodzice też nie mogą bezsensownie zaganiać dzieci do pracy domowej, tylko dlatego, że Pani w szkole kazała. Nie mogą też odrabiać prac domowych za dzieci – co niektórzy regularnie robią. Bo nauczyciele uważają, że skoro dzieci odrabiają te prace domowe, to problemu nie ma. Rodzice się boją powiedzieć przed nauczycielem, że sobie nie radzą z zachęceniem dziecka do pracy, co jest bez sensu, bo tak naprawdę nie ma takiej siły, która by zmusiła dziecko do nauki – nawet jeśli zamieniamy ją w zabawę, to po kolejnym dniu, tygodniu, miesiącu – dziecko będzie miało dosyć. Dzieci to też ludzie i też potrzebują odpoczynku. Szczególnie, że czas spędzony na boisku, czy nawet nierobieniu niczego jest dla nich równie cenną nauką – poznawaniem siebie, nawiązywaniem relacji, czy nawet czysto z punktu widzenia przyswajania wiedzy książkowej – ruch i odpoczynek pomagają.
Więc zamiast kolejny dzień spędzać patrząc na zniechęcenie dziecka, trzeba iść porozmawiać z nauczycielem. Powiedzieć, że nie będziecie dziecka zmuszać, bo zależy Wam nie tylko na edukacji czysto szkolnej, ale też na tym żeby dziecko rozwijało się w innych kierunkach. Nie mówcie, że obowiązkiem nauczyciela jest nauczyć na lekcji – bo to też nie jest tak prosto i oczywiście (mózgu nie da się zmusić do pracy i są tematy, które pomimo szczerych chęci nauczyciela nie wszystkim wejdą do głowy i to jest moim zdaniem normalne) i na takie postawienie sprawy nauczyciel raczej nie zareaguje przychylnie. A nie chcecie robić sobie wroga, tylko chcecie znaleźć jakiś wspólny plan dla dobra dziecka. Poruszcie ten temat między rodzicami w klasie, na wywiadówce itd. Jest duża szansa, że inni rodzice uważają podobnie. Po prostu rozmawiajcie i nie maltretujcie dziecka. Pozdrawiam:)
Wojciech Musiał
20 października 2015 at 13:19Pani Olu
Dziękuję za zrozumienie i wsparcie. Próbujemy z naszymi dziećmi różnych sposobów na bezbolesne odrobienie zadań domowych, z różnym skutkiem. Wiele zależy też od ich formy w danym dniu. Ale im dłużej siedzę z moimi dziećmi nad zadaniami, tym bardziej dostrzegam ich frustrację i coraz bardziej mnie to boli.
Nauczyciele pewnie odpowiedzą, że powtarzanie jest elementem utrwalania wiedzy. Pewnie jest, ale intuicja mi podpowiada, że są i inne na to sposoby. Bardzo bym chciał by te inne sposoby stały się obowiązującymi w polskiej szkole państwowej.
Pozdrowienia
Ola Jurkowska
20 października 2015 at 18:47Nie ma co się zastanawiać na zapas, co odpowiedzą, bo może się okazać, że podejdą do tematu ze z rozumieniem. A nawet jeśli, to zawsze może Pan powiedzieć, że rozumie, ale Pan uważa, że Pana dziecku wystarczy tyle nauki ile jest w szkole i że woli Pan, żeby dziecko nawet nauczyło się mniej, ale żeby było zadowolone. I że zmuszać do odrabiania Pan nie będzie, bo nie widzi Pan w tym sensu.
Zawsze może Pan też poprosić o rozmowę na ten temat na wywiadówce, żeby razem z nauczycielem i innymi rodzicami zastanowić się, czy można coś w tej kwestii zrobić. Bo naprawdę w szkole nie powinno chodzić o to, żeby męczyć dzieci na lekcjach, a potem jeszcze psuć atmosferę w domu i frustrować dodatkowo i rodziców i dzieci. Pozdrawiam
mama bliźniaków
20 października 2015 at 20:49Proszę mi wierzyć, ze rady łatwiej jest udzielać niż problemy w rzeczywistości. Moi chłopcy zerówkę w szkole bardzo miło wspominają, jak i początki pierwszej klasy. Problemy zaczęły się wraz z przygotowaniami do pasowania na ucznia, w pierwszej klasie. Nawał piosenek, literki, prace domowe – nie wyrabiałam, z dwójką nie jest łatwiej odrabiać lekcje, gdy jeden chce robić matematykę a drugi w tym czasie polski. Rozmowy z wychowawcą nic nie dały, jedynie, żebym zrezygnowała z jakiś zajęć dodatkowych pozalekcyjnych – zdecydowaliśmy się na rezygnacje z piłki nożnej, zostając przy karate i nauce gry na pianinie dla jednego z chłopców i hipoterapii u drugiego z synów. Ogrom prac domowych wciąż mnie przerastał. Zaczęły się bunty, marudzenie, niechęć do lekcji synów – na zmianę, jak jeden chętnie odrabiał, drugi pokazywał jak bardzo nie lubi prac domowych.Były rozmowy z rodzicami, niestety na wywiadówce gdy poruszyłam temat, tylko jedna mama była tego samego zdania co ja, druga nas poparła, reszta rodziców milczała – co by się Pani nie narażać. Byli też tacy rodzice, którzy uważali, że prace domowe muszą być, by dzieciom było w przyszłości łatwiej odrabiać lekcje, których nie będzie mniej a wręcz przeciwnie, z każdą kolejną klasą materiału przybywa.To, że ośmieliłam się poprosić o to by Pani nie zadawała prac domowych na weekend – w myśl, dwa dni dla rodziny, przyniosło bardzo nieoczekiwany obrót i skutki. Nie polecam, poruszania tego typu tematów na wywiadówkach.
Przechodzę z synami przez drugą klasę, wydaje mi się, że jest łatwiejsza niż pierwsza, po mimo wierszyków, piosenek, dyktand, klasówek, prac domowych, czytankami i lekturami; z tego powodu, że ja odpuściłam. Chłopcy nie muszą mieć wszystkiego zrobionego najlepiej, nie muszą przynosić samych szóstek, po szkole, nie muszą natychmiast siadać do lekcji; mają czas na odpoczynek, na zabawę i na naukę. Gdy marudzą, płaczą, złoszczą się, rozmawiamy, denerwujemy się razem, tłumaczymy sobie po sto razy, że taki jest system, ta ciężka praca dzieci przyniesie kiedyś efekty, że byłoby wspaniale gdyby pani nie zadawała albo pytała np. z ich ulubionych zabaw i więcej słuchała tego co mają do powiedzenia zamiast wyuczonych regułek – ale tak to tylko niestety w snach.
Ola Jurkowska
21 października 2015 at 07:51To prawda, nie mówię, że problem się rozwiąże po rozmowie, ale przynajmniej pani w szkole będzie wiedziała, jaki jest stosunek rodziców do prac domowych. Szansa na zmianę szkoły nie jest może duża, ale jeśli zamiast rozmawiać, będziemy siedzieć w domu i starać się dostosować od systemu, to napewno nie zmieni się nic.
Tylko warto ustawić sobie w głowie na czym nam zależy. Bo jeśli wiemy, że zależy nam na tym, żeby dziecko uczyło się własnym tempem, żeby szukało pasji, było zadowolone z życia, i nie interesuje nas w tej chwili to czy zostanie lekarzem czy prawnikiem, bo uważamy, że dziecko które znajdzie pasje nauczy się raz dwa i chętnie rzeczy, które będą mu w życiu potrzebne, a uczenie go na wszelki wypadek silni, budowy pantofelka i Pana Tadeusza jest naszym zdaniem bez sensu, to łatwiej nam będzie przedstawić nauczycielowi o co nam chodzi. I nie damy się zbić z tropu teoriami o zrezygnowaniu z zajęć dodatkowych – jeśli te są pasją dzieci na danym etapie. I nie uwierzymy, że naszym obowiązkiem jest dopilnować, żeby wszystkie prace domowe były zrobione – niezależnie od kosztów, bo to dla dobra dziecka. I tak jak Pani pisze – nawet jeśli nauczyciele i rodzice nas nie poprą, to my przestaniemy się tym przejmować. Pozdrawiam
styczna
23 grudnia 2015 at 22:14“jest program i podręczniki i rozkład materiału i nauczyciele po prostu się nie wyrabiają na lekcjach”
Nauczyciele po prostu zapominają że jedyne co JEST to podstaw programowa, cała reszta leży po ich stronie, od programu, rozkładu po podręcznik bądź jego brak!!!!