Kiedy minister edukacji ogłaszając w marcu 2020 zamknięcie szkół mówił, że to nie ferie i “wykorzystajcie ten czas na rozwijanie swoich zainteresowań” pomyślałam z nadzieją, że ten kryzys może naprawdę przynieść coś dobrego, może być okazją do zmiany, do zaobserwowania, jak dzieci poznają świat i rozwijają się bez przymusu szkolnego. Wyobraziłam sobie, że przez kilka tygodni będziemy mogli “nie przeszkadzać dzieciom w odkrywaniu świata” jak mówi Andre Stern i pokazać im, że wiedza może być fascynująca, jeśli sięgnie się po nią poza szkolne podręczniki. Cieszyłam się, że będziemy ten świat odkrywać razem z dziećmi, bez nakazów, kierując się ciekawością. Pozwolimy, by sięgały po takie źródła, które są dla nich najbardziej interesujące. Poobserwujemy je w tym procesie zdobywania wiedzy w zgodzie z sobą. A potem wyciągniemy wnioski i wprowadzimy wynikające z nich zmiany w edukacji.
To mógł być początek pięknej edukacyjnej rewolucji, zmiany paradygmatu. Przez jakieś dwa, może trzy dni, myślałam, że właśnie mamy szansę na uczynienie z dziecka podmiotu edukacyjnych działań, zamiast przedmiotu edukacyjnej obróbki.
Nie skorzystaliśmy z okazji, jaką daje kryzys, by zmienić sposób myślenia o edukacji, ani by przyjrzeć się temu, jak ją robimy. Postaraliśmy się za to jak najszybciej upodobnić nową rzeczywistość do starej. Zamiast zastanowić się, jak przejście do zdalnej edukacji może zmienić edukację w ogóle, zrobiliśmy wszystko, by jak najdokładniej skopiować źle działającą, ale znaną szkołę do przestrzeni wirtualnej. W realu czy wirtualu wciąż najważniejsze są oceny, egzaminy, rozliczenie ucznia z wykonanych zadań, a nauczyciela ze zrealizowanej podstawy programowej. Kontrola, raportowanie, przymus, presja.
I ani słowa o człowieku. W szczególności o młodym człowieku, uczniu, który odczuwa ogromny stres i niepokój, bo nie jest ani ślepy, ani głuchy na wieści, które szerokim strumieniem płyną ze świata wprost do jego domu, do jego myśli i uczuć. O młodym człowieku, którego cała ta epidemia i kwarantanna, wywrócenie trybu życia do góry nogami, wytrącają z równowagi, utrudniają codzienne funkcjonowanie, mieszają w emocjach, wpływają na koncentrację i efektywność. O młodym człowieku, który potrzebuje wsparcia i zrozumienia, a nie rozliczania i presji. Który uczy się chętnie i najlepiej jak może, ale tylko wtedy, kiedy zaspokojone są jego podstawowe potrzeby, w tym potrzeba bezpieczeństwa, snu, ruchu, kontaktów społecznych…
Zamiast pomyśleć, czego w takiej sytuacji naprawdę potrzebują dzieci i młodzież, skupiliśmy się wyłącznie na tym, jak realizować podstawę programową. Po przeniesieniu edukacji w przestrzeń wirtualną, utrzymaliśmy, a nawet mam wrażenie, że rozwinęliśmy edukacyjną kulturę “musisz”. Musisz, dziecko, zrobić dwadzieścia zadań, musisz zrozumieć, co do ciebie wykładam, musisz się skupić na nauce, musisz rozliczyć się z zadanych prac, musisz zostać ocenione, musisz zrobić, co ci każemy. Musisz nauczycielu rozliczyć się z realizacji programu, musisz udowodnić, że pracowałeś. Musisz rodzicu zmusić swoje dziecko, żeby siedziało nad lekcjami, żeby odrobiło, żeby nauczyciel mógł postawić cyferki w odpowiednich rubryczkach. A wszyscy musimy zdążyć, “póki jeszcze nas nie zamknęli, bo potem to już się nic nie da zrobić”. Trzeba przecież naciułać ocen, żeby potem z nich wysnuć kolejne – semestralne, roczne.
Bo te cyferki – oceny – wciąż są najważniejsze. Wciąż największą troską jest to, jak dziecko zostanie ocenione. Nie to, czy w wyniku izolacji i przytłoczenia sytuacją oraz ilością pracy nie wpadnie w depresję. Najważniejsze, żeby wystawić oceny.
Kwitną też zadania domowe. Dzieci, które mają lekcje online spędzają po kilka godzin dziennie przed komputerami na łączach z nauczycielami, a potem drugie tyle na wykonywaniu zleconych zadań i wysyłaniu ich do sprawdzenia. Tyki przyrastają im do krzeseł, ale nie szkodzi, ważne, żeby był materiał do oceny. Spędzają godziny na czytaniu podręczników od strony do strony, wypełnianiu kart pracy i ćwiczeń, pisaniu wypracowań i rozprawek, liczeniu zadań, raportowaniu wykonanych ćwiczeń fizycznych… i rozliczaniu się z tego, co zrobili. Wszyscy dostają dziesiątki maili, które muszą jakoś ogarnąć, spamiętać kto, czego wymaga, na kiedy i którędy przysłał. Mają sobie poradzić, muszą się nauczyć – samodzielnie, albo niech rodzice pomogą. Niech przypilnują, wytłumaczą, niech zmuszą do rozumienia, rozwiązywania, pisania, wypełniania.
Ci, którzy jeszcze chodzą do szkoły, wracają z niej i czym prędzej siadają do lekcji, bo przestraszeni wizją zdalnego nauczyciele lecą na akord z programem, żeby zrobić jak najwięcej, “zanim nas zamkną”.
Każdy nauczyciel zadaje swoje. Każdemu wydaje się, że przecież jedno więcej wypracowanie, jedno więcej z matmy zadanie, jedno więcej czegoś zaprojektowanie, wymyślenie, opisanie, obliczenie – nie robi wielkie różnicy. Przecież co dzieci mają do roboty? – tylko się uczyć. A jak są na zdalnym, to już w ogóle tyle mają czasu, że nie wiedzą, co z nim robić. No i przecież muszą powtarzać, przećwiczyć, zapamiętać, żeby się nauczyć. Więc – stacjonarnie czy zdalnie – z każdego przedmiotu dostają zadania do samodzielnego wykonania, gdy skończą się już lekcje. I dłubią te zadania do nocy, osuwając się w poczucie beznadziei i bezsilności. Jak nie było sensu i koordynacji w tym wszystkim, tak i nie ma. Analogowo, czy cyfrowo, dzieci i tak są zawalone robotą, a rodzice – na zdalnym czy nie – są domowymi egzekutorami szkolnych obowiązków.
Kultura “musisz” pracuje na sukces systemu, na wskaźniki, którymi będzie mogło żonglować ministerstwo. Ale czy przypadkiem edukacja nie ma służyć dobru dzieci? A dobro dzieci zaczyna się od zaspokojenia ich potrzeb. Dzieci zaś potrzebują empatii, poczucia bezpieczeństwa i zajęć na miarę ich możliwości. Nie tylko w czasie epidemii, lecz zawsze. I jak zawsze, tak i w czasie epidemii te potrzeby są w obszarze edukacji skrupulatnie ignorowane. Bo co z tego, że nauczyciel zrobi lekcję o emocjach, skoro na koniec zada pracę domową – opisz wybraną emocję, na dwie strony, do czwartku. I cały wspierający efekt takich zajęć diabli wzięli. Znów okazuje się, że tak naprawdę emocje młodego człowieka nie są tak ważne, jak kolejne wypracowanie do kolekcji i kolejna możliwość wystawienia oceny.
Wiem, że są szkoły, są nauczyciele, którzy działają zupełnie inaczej. Którzy mają odwagę postawić dziecko, człowieka wyżej w hierarchii ważności niż program i oceny. Którzy proponują, dają możliwość, podpowiadają, inspirują, zachęcają, a nie nakazują, zadają, rozliczają, oceniają. Którzy starają się zrozumieć swoich uczniów, zanim zaczną czegokolwiek od nich wymagać. Wiem, że są tacy, znam niektórych z nich. Ale jest ich za mało.
Myślałam, że zamknięcie szkół i konieczność robienia edukacji w inny niż sposób, będzie okazją do przemyślenia edukacji w ogóle. I jest okazją. Tylko że nie tak z niej skorzystaliśmy, jak mi się marzyło. Mam niestety nieodparte wrażenie, że skupiliśmy się na narzędziach, a nie na ludziach. Czyli tak naprawdę – wszystko po staremu.

auorka: Elżbieta Manthey – założycielka Juniorowa, blogerka, dziennikarka, prezeska Fundacji Rozwoju przez Cale Życie, mama Marysi i Tymona. Propaguje wychowanie i edukację oparte na szacunku dla dzieci. Tropi nowinki i nowoczesne pomysły edukacyjne, angażuje się w różnorodne działania na rzecz lepszej edukacji. Miłośniczka książek, również tych dla dzieci i młodzieży. Najlepiej odpoczywa odwiedzając ciekawe miejsca i doświadczając świata wspólnie z mężem i dziećmi.
Discover more from Juniorowo
Subscribe to get the latest posts sent to your email.
Twój komentarz może być pierwszy