Szkolna śniadaniówka – standardowy element rodzicielskiej codzienności, a jednak okazuje się tematem drażliwym, trudnym i podstępnym. Każdy z nas chce dobrze żywić swoje dzieci, zdrowo, smacznie, racjonalnie i w ogóle. Co prawda różne mamy podejścia do tego, co znaczy “zdrowo”. Ale staramy się najlepiej, jak możemy. Mamy nawet zapał kulinarny, żeby wędlinę własnoręcznie wypiekać, żeby chleb eko ciemny wyłącznie, żeby kręcić pasty fasolowe i z cieciorki, żeby owoce i warzywa świeże pięć porcji dziennie. Dlaczego więc w śniadaniówkach dzieci ląduje kajzerka z szynką, krakersy, jogurt z czekoladowymi wiórkami i sok z dosładzanego koncentratu?
Powody są dwa.
Z owocami daj spokój mamo
Pierwszy powód to dawno opisana zasada, że podaż zależy od popytu. Co na kwestię żywienia juniorów przekłada się następująco: w śniadaniówce musi być to, co junior lubi, inaczej nie zje. I nawet jeśli będę konsekwentnie wkładała dziecku do śniadaniówki zdrowe eko pomidorki, zawsze wrócą do domu, tyle że nieco bardziej skotłowane niż były rano. Jeśli zrobię kanapki z ciemnego chleba, też do mnie wrócą, wraz z szaleńczo głodnym dzieckiem, które nawet mimo największego głodu ciemnego pieczywa nie ruszy. Bo nie lubi.
Ja nie lubię na przykład kaparów. I nie ruszam.
Mój syn należy do tych, którzy w ogóle głównie nie lubią. Starannie wybiera tylko te produkty, które są mu dobrze znane i spełniają jego ściśle określone kryteria lubienia. Od nastu lat próbuję go “żywić zdrowo”, ale on od zawsze ma swoje zdanie na ten temat. Po długich, wieloetapowych negocjacjach, próbach, umowach, staraniach, zawarliśmy układ: ja przygotowuję mu kajzerkę z szynką plus jogurt, który lubi, a on to zjada zamiast przynosić z powrotem do domu. Czasem rogal, ale suchy. Masła cienko. Z owocami daj spokój mamo. Wolę, żeby w ciągu całego dnia w szkole zjadł tę przeklętą kajzerkę, niż nie jadł w ogóle.
Z młodszą córką jest nieco łatwiej, bo jest owocożerna i w ogóle ma nieco szerszy od brata repertuar żywieniowy. Ale ciemne pieczywo – nigdy w życiu. Wyłącznie bułka kajzerka z serem i ketchupem.
Czy muszę dodawać, że szkolne obiady i podwieczorki moje dzieci jedzą wybiórczo?
Oczywiście, że powinnam uczyć dzieci zasad zdrowego odżywiania i w ogóle zdrowego życia. Robię, co mogę, czyli uzupełniam dietę moich dzieci o cenne składniki w domu, twórczo szukając konsensusu pomiędzy tym, co zdrowe a tym, co według dzieci jadalne. Owoce w diecie syna mieszczą się więc w placuszkach bananowych, porcji warzyw dopilnuję przy obiedzie w weekend, jabłko pokroję w kawałki i podsunę jako pogryzajkę przy czytaniu książki. Sporo też rozmawiamy o tym, co to znaczy zdrowo żyć – daję dzieciom wiedzę, argumenty, pokazuję opcje i konsekwencje. To buduje podstawy do podejmowania przez nie decyzji. Ale decyzja o jedzeniu szpinaku czy jarmużu w imię własnego zdrowia i długiego życia jeszcze w nich widocznie nie dojrzała.
Zamienisz się na kanapkę?
Powód drugi można nazwać kontekstem społecznym i kulturowym, czyli wpływem grupy na wybory jednostki. Szczególnie nieletniej jednostki, dla której to, co mówią i mają koledzy i koleżanki jest ważne, czy nam się to podoba, czy nie. Dzieci w szkole zaglądają sobie nawzajem do śniadaniówek i czekoladowa kanapka kolegi dla większości będzie bardziej atrakcyjna, niż własna razowa z pełnego przemiału. Tym bardziej, że reklamę tej czekoladowej dziecię widziało sto razy na ulicznych bilbordach w drodze do szkoły.
Byłoby łatwiej, gdyby wszyscy w klasie, w szkole zdrowo się odżywiali – dlatego dobrze, że coraz powszechniej mówi się o tym, co warto jeść, a co jest jedzeniowym śmieciem. Byłoby łatwiej, gdyby zasady zdrowego życia były elementem szkolnej edukacji – dlatego cieszę się, że powstają programy włączające całe szkoły w akcje edukacji ku zdrowemu odżywianiu.
Pomimo tego wszystkiego, warto wciąż podejmować starania, żeby dzieci jadły zdrowe, pełnowartościowe produkty. Inspirujmy się, podsuwajmy sobie nawzajem ciekawe pomysły, poszerzajmy swoją wiedzę. Róbmy, co w naszej mocy, jednak nawet rodzicielska moc ma swoje granice, więc nie demonizujmy bułki kajzerki, czy kilku krakersów.

autorka: Elżbieta Manthey – założycielka Juniorowa, współzałożycielka Fundacji Rozwoju przez Całe Życie, blogerka, dziennikarka, mama Marysi i Tymona. Propaguje wychowanie i edukację oparte na szacunku dla dzieci. Pasjonatka dobrej edukacji – tropi nowinki i nowoczesne pomysły edukacyjne, angażuje się w różnorodne działania na rzecz lepszej edukacji. Miłośniczka książek, również tych dla dzieci i młodzieży. Najlepiej odpoczywa odwiedzając ciekawe miejsca i doświadczając świata wspólnie z mężem i dziećmi.
Foto: Designed by Awesomecontent
Discover more from Juniorowo
Subscribe to get the latest posts sent to your email.
1 komentarz
Angelika
21 września 2018 at 20:29Dziękuję za ten artykuł.
Przez kilka lat próbowałam syna namówić do zmiany nawyków, ale własne upodobania i to co jedzą inni są bardziej atrakcyjne. Notorycznie zamieniał się kanapkami z innymi dziećmi, a owoce oddawał. I tak było od pierwszej klasy. Wcale się nie dziwię, bo ja też nie jadam rzeczy których nie lubię. Tykający zegar sprawia, że jem “zdrowe rzeczy”, ale 10-latkowi wizja chorób cywilizacyjnych niestraszna. I dobrze.