Pierwszy tydzień szkolny jest trudny. Przede wszystkim fizjologicznie trudny. Organizm z nagła wybudzany o świcie, czyli przed siódmą, wierzga, protestuje i jest wielce obrażony. Przecież jeszcze przedwczoraj można było spać do woli! Organizm nie rozumie, dlaczego nagle jest inaczej. I nie zamierza rozumieć!

Wskutek namolnej matczynej perswazji zwanej zrzędzeniem, Junior wlecze swój obrażony organizm do łazienki. Po kwadransie wkraczam sprawdzić, skąd ta przedłużająca się cisza. W łazience Junior w pozycji stojącej przywiędłej, wpatrzony w głąb najgłębszą kanalizacji, pogrążony jest całkowicie w kontemplacji tejże.

Akt I – Ubierz się synku

Matczyne fuknięcie wyrywa organizm siedmiolatka ze stanu zawieszenia nad sedesem, pcha ku rąk umyciu i wywiewa z łazienki.

– Teraz się ubierz, synku.

Junior podejmuje nierówną walkę z organizmem. Próbuje zdjąć spodnie od piżamy, ale organizm siedzi uparcie na fotelu i dupska podnieść nie chce. Junior waleczny bardzo nie jest, szczególnie bladym świtem, więc szybko się poddaje. Kiedy przychodzę zobaczyć postępy w nawlekaniu odzienia, Junior siedzi w fotelu, zniewolony przez ciężkie pośladki i skubie mały palec prawej stopy. Albo lewej. Więc fuknięcie numer dwa. Junior zwleka z się spodnie piżamowe i nawet zakłada majtasy. Zostawiam więc dziecię w stanie niemrawego lecz jednak ubierania się i podążam ku swym porannie licznym obowiązkom. Kolejna kontrola procesu ubierania nie wykazuje żadnych jego postępów. Organizm bowiem znów posadził Juniora na fotelu, z jedną nawleczoną skarpetką. Drugiej Junior nie może znaleźć, bo organizm usiadł na niej złośliwie.

– Siedzisz na skarpetce – podpowiadam, tłumiąc gulgot narastający w gardzieli.

Junior wydobywa spod siebie skarpetkę.

– Teraz ją załóż.

Junior sięga do stopy, walcząc z organizmem wciąż stawiającym opór.

– Nie na tę stopę. Na tej już masz skarpetkę. Załóż na drugą.

Junior rozgląda się w poszukiwaniu drugiej stopy. Znalazł. Ale w międzyczasie zapomniał, co ma z nią zrobić.

– Załóż skarpetkę!

I wreszcie… Hurrraaaaa!!!!! Zwycięstwo!!!!! Wiktoria!!!! Skarpetka założona.

Z kuchni dochodzi charakterystyczny syk i smrodek kipiącego mleka. Rzucam się więc we wskazanym kierunku wołając do Juniora przez ramię:

– Zdejmij górę od piżamy i załóż tiszert.

Kiedy wracam do dziecięcia walczącego z organizmem i tekstyliami, Junior uwięziony w górnej części piżamy znów siedzi wciśnięty w fotel.

– Synu, zdejmij piżamę!

Junior wielkim wysiłkiem woli wstaje i zabiera się za zdejmowanie majtek. Tych, które wcześniej udało mu się jakimś cudem założyć.

– Nie majtki! Piżamę!

Junior spogląda, jakby patrzył z drugiego końca kosmosu. Zdaje się, że jego przytomność umysłu tam właśnie przebywa.

– Zdejmij… górę…od…piżamy – tłumaczę cierpliwie i zaskakująco spokojnie.

Po kilku minutach szamotaniny i zagubienia w czeluściach tiszerta, Junior umieszcza wreszcie głowę i kończyny górne w odpowiednich otworach odzieży. Po czym bezradnie rozgląda się po okolicy.

– Spodnie – podpowiadam.

Junior powoli umieszcza spodnie na sobie.

Ta-daaa!!! Dziecię ubrane!

Mleko jest jeszcze trochę ciepłe. Junior siada za stołem.

Akt II – Śniadanie

Junior, wciąż walcząc ze stawiającym opór organizmem, zajmuje się konsumpcją śniadania. A przynajmniej próbuje. Jedna łyżka płatków z mlekiem do paszczy. Żuje. Miesza łyżką w miseczce. Miesza. I jeszcze miesza. Powoli, dokładnie, żeby każdy płatek kukurydziany dobrze zamieszany został. Zanim doniesie do ust kolejną łyżkę z mlekiem i płatkami, organizm podstępnie kieruje jego wzrok na opakowanie płatków. Junior pogrąża się w lekturze składu chemicznego płatków kukurydzianych.

– Synu, jedz – podpowiadam, usuwając z zasięgu jego wzroku paczkę płatków.

Kolejna łyżka w paszczy. I jeszcze jedna. I jeszcze! Junior się rozpędza! Jest dobrze! Idę się ubrać.

Kiedy pięć minut później wkraczam do kuchni, Junior w głębokim zamyśleniu pstryka znalezionym na stole długopisem. Płatki miękną w mleku.

– Synu, jedz – podpowiadam, wyjmując długopis z dłoni siedmiolatka i łykając swoje kakao. Oraz nerwowo spoglądając na zegar.

Junior, pozbawiony długopisu do pstrykania, w zadumie błądzi dłonią po stole. Jest szansa, że jak trafi przypadkiem na łyżkę, to nią machnie z raz, albo dwa do paszczy. Trafia. Nieśpiesznie – w przeciwieństwie do wskazówek zegara – nabiera płatków z mlekiem i transportuje do paszczy. Raz. Drugi. Trzeci.

Junior je. Ale mu nagle łyżka wypada i z hukiem ląduje na podłodze, mlekiem i płatkami siejąc po okolicy. Na szczęście ani Junior, ani garderoba jego, z takim trudem w poprzednim akcie nawleczona, nie doznają uszczerbku od mleka ni płatków. Podaję świeżą łyżkę, obecność upadłej na podłodze chwilowo ignorując.

– Synu, jedz – powtarzam tyleż uparcie, co głupio, bo skuteczność tego komunikatu dawno już okazała się znikoma.

Junior wykonuje kolejne trzy do pięciu manewrów łyżką. Ale na stole, niestety w zasięgu jego wzroku, znajduje się ulotka o pobliskiej pralni. Junior pogrąża się w lekturze. Taki ma odruch – czyta wszystko, co mu w oczy wpadnie. W zasadzie cieszy to rodziców i dumą napawa, są jednak sytuacje, w których odruch czytelniczy rzuca się kłodami pod nogi prozaicznym życiowym procedurom. I teraz właśnie jest ta sytuacja!

Wpadam więc na pomysł racjonalizatorski:

– Synu, ustawiam ci minutnik. Jeszcze pięć minut na dokończenie śniadania. Dasz radę! – oznajmiam raźno, stawiając przed Juniorem minutnik tak, żeby dziecię widziało upływający czas. Junior wyraźnie się ożywia, mobilizuje i rusza do boju z resztą śniadania oraz nieustannie opornym organizmem. Ja zaś ruszam do przygotowania prowiantu szkolnego, nucąc pod nosem coś o radości wstawania skoro świt.

– Proszę synku, zapakuj sobie – mówię kierując swój wzrok, jak i dłoń z gotowym prowiantem ku dziecięciu. I cóż widzę? Junior siedzi nad wciąż nie pustą miską i wpatruje się w minutnik, śledząc w zamyśleniu upływający czas.

– Została ci minuta – mobilizuję go ostatkiem sił swych i cierpliwości.

– Poproszę o słomkę – odzywa się Junior, po raz pierwszy tego poranka.

Przez słomkę wypija resztę mleka z miseczki. Wyciera usta w rękaw i z niespodziewanym wigorem oznajmia radośnie:

– Zobacz! Zostało mi jeszcze siedemnaście sekund!

Akt III – Kocham cię, mamo

– Zakładaj buty – komenderuję pośpiesznie i, nie bacząc na wychowawcze konsekwencje swoich czynów, sama pakuję uprzednio przygotowany prowiant do plecaka Juniora. Obawiam się bowiem, że powierzywszy to zadanie dziecięciu, po kwadransie zastałabym latorośl upychającą z wysiłkiem buty do mojej torebki.

Junior stoi na środku przedpokoju, poskubując drzwi szafy.

– Za-łóż-bu-ty – cedzę przez zęby wygarniając parę butów z półki.

Junior jakby drgnął. Patrzy ze zdziwieniem na swe obuwie, a po obliczu jego widać, jak z wysiłkiem analizuje sytuację: buty, przedpokój, rano, niewyspanie i wkurzona mama. Co to może znaczyć? I o co chodzi z tymi butami?… Wysiłek analityczny jest tak wielki, że utrudzony Junior przysiada na schodku.

– Synu, BUTY!

Junior patrzy tym charakterystycznym spojrzeniem spoza galaktyki.

– BUTY!!! – powtarzam z nad wyraz dobitną artykulacją.

Po Juniorze widać zalążki jakiejś akcji. Jest nadzieja, że nie wyruszy do szkoły boso. Z wielkim wysiłkiem pokonuje opór organizmu i omijając wręczone wcześniej przez matkę obuwie typu adidas, sięga po sandały. Za oknem leje.

W porę dostrzegłszy manewry Juniora z sandałami odbieram dziecięciu obuwie letnie i stanowczym gestem wręczam mu obuwie jesienne. Przy okazji odnajduję ukryte pod schodkiem obydwie stopy Juniora, wygarniam je i umieszczam tak, by dziecię miało w polu widzenia zarówno stopy swe, jak i wręczone wcześniej obuwie. Może wyciągnie z tego jakieś wnioski. Junior przeczuwa, że jeśli nie ogarnie i nie zestawi odpowiednio butów ze stopami, to matka za chwilę udzieli mu pomocy w ubieraniu, a to uwłacza jego siedmioletniej godności. Honor okazuje się wystarczającą motywacją, by wreszcie, po długiej i okrutnej walce, buty Juniora znalazły się na jego stopach. Prawy na prawej, lewy na lewej.

Junior, założywszy buty, przybrał dumną postawę pionową i stoi.

– Na co czekasz, synu? – pytam zbliżając się do kresu sił i cierpliwości.

– No, bo nie wiem, co teraz – odpowiada siedmioletnie dziecię z rozbrajającą niewinnością.

– “To samo, co wczoraj, przedwczoraj, jutro i pojutrze!!!!” – wołam w myślach wielkim głosem jerychońskim. A głosem zwykłym, znaczonym mocno opadem kończyn górnych, mówię:

– Bluza, kurtka, czapka.

Oj. Źle zrobiłam. Za dużo danych na raz i już się system Juniora zawiesił. Reset i trzeba od nowa dane wprowadzać.

– Synu, bluza. TA – wskazuję. – Za pięć minut musimy być na dole, bo nie zdążysz do szkoły! – dorzucam jeszcze do wskazanej bluzy, ale to raczej mało motywujące.

Zakładając własne buty na własne stopy dziękczynię w myślach sobie samej, że wcześniej przewlekłam rękawy juniorowej bluzy na prawą stronę. I kurtki też. Gdybym pozostawiła je w stanie, w jakim poprzedniego wieczoru porzucił je Junior, teraz dziecię zaginęłoby bez wieści w gąszczu skotłowanej garderoby.

Bluza na Juniorze.

– Mogę już wyjść? – pyta Junior gotów w swym mniemaniu do ewakuacji.

– Jeszcze kurtka. Deszcz pada – argumentuję widząc zdziwione spojrzenie dziecięcia.

– A czapka? – z pretensją odpowiada Junior. W jego procedurze czapka należy się najpierw, znaczy – po bluzie, ale przed kurtką. Wygłoszenie pretensji o czapce wcale jednak nie oznacza, że Junior wspomniane nakrycie głowy na się założy. Wygłosił i wystarczy. Teraz stoi i podkreśla pretensję spojrzeniem chmurnym, jak niebo za oknem.

– Więc ją załóż.

Junior z obrażoną miną zakłada czapkę.

– No! – mówi nie wiadomo do kogo, po czym – o cudzie! – ubiera też kurtkę! I tak odziany przekracza próg i maszeruje w dół schodów. Jest już na półpiętrze, kiedy słychać wołanie (moje):

– A plecak?!!!

Junior najbardziej by chciał, żebym mu plecak przyniosła. No, zapomniał, wielkie mi co. Każdemu się może zdarzyć. A tu matka, nieżyczliwa taka i nic zrozumienia nie mająca dla trudu dziecięcej egzystencji, plecaka przynieść nie chce. I jeszcze coś groźnie bulgocze. Junior więc niechętnie, oj, jak niechętnie, wlecze swój organizm z powrotem pół piętra w górę i zabiera szkolny plecak. Na wszelki wypadek słowem się nie odezwie, ale spojrzeniem błękitnych oczu daje wyraźnie do zrozumienia matce miotającej się w poszukiwaniu kluczy i komórki, co on myśli o takiej postawie rodzicielskiej i że to wyzysk dziecka przez rodzica jest i karygodne zaniedbanie obowiązku rodzicielskiego niesienia pomocy potomstwu w sytuacjach nagłych oraz trudnych. Zapomnienie plecaka jest przecież sytuacją nader trudną, szczególnie, kiedy się już trochę zeszło ze schodów.

W końcu Junior wlecze swój organizm wraz z plecakiem i poczuciem porannej niesprawiedliwości, trzy piętra w dół. W drodze na parking odparowuje swoje oburzenie, a ja łapię oddech po porannej krzątaninie galopem.

– Kocham cię, mamo – mówi Junior wtulając się w mój brzuch.

– Ja ciebie też, synku. Daliśmy radę, co?

– No! – Junior prezentuje szczerbaty uśmiech na znak zadowolenia.

 

foto: woodleywonderworks (CC BY 2.0)


Discover more from Juniorowo

Subscribe to get the latest posts sent to your email.