Przeczytałam ostatnio długaśny artykuł na temat edukacji (“Obróbka lękiem, czyli unschooling po polsku” Michał Wójtowski nowyobywatelpl) Samo w sobie nie stanowi to jeszcze sensacji, po lekturze postanowiłam jednak się odnieść – zarówno bezpośrednio do niego, co do kilku jemu podobnych: artykułów o tym, jak to szkoła „normalna” jest zła, ale demokratyczna jest jeszcze gorsza. Bo to enklawa dla życiowych nieudaczników, którzy jeśli jeszcze nimi nie są, to z pewnością wolność im pomoże nimi zostać. Bo nie poradzą sobie ze światem, który jest podły i brutalny, a oni – o zgrozo – nie.

Bo bogatemu to się i byk ocieli

Ze wspomnianego artykułu i paru podobnych wypowiedzi, z jakimi się spotkałam, wyłania się taka oto opinia o szkołach demokratycznych: jest nisza do zagospodarowania na rynku, łatwy pieniądz, szybkie zyski (krociowe, rzecz jasna). Wystarczy żerować na naiwniakach, których dzieci nie dają rady w normalnej szkole – wciśnie im się, że jest jakaś nowa super metoda, pozwalająca niczego się nie uczyć, pluć, kopać i łazić po drzewach za ciężkie pieniądze, a w zamian za posłanie dzieci do szkoły stosującej tę metodę otrzymają gwarancję, że dziecko nie przyniesie do domu uwag za zachowanie. Nie dość, że problem z dzieckiem z głowy, to jeszcze można się polansować.

To prawda, szkoły demokratyczne nie są tanie. Niestety. Muszą się samofinansować – nie znam jak do tej pory nikogo w Polsce, kto będąc w stanie zapewnić byt finansowy szkole przez długie lata, zrobiłby to. Ale znam ludzi, którzy zamiast segregować się materialnie kupili dom z wielkim ogrodem, na szkołę dla dzieciaków, remontują go i przystosowują do wymagań prawnych. Mam zaszczyt z nimi tę szkołę tworzyć.

Dlaczego tak drogo?

Spróbujmy policzyć: załóżmy, że mamy szkołę, do której zgłasza się 20 uczniów, i za każdego rodzice płacą umowne 1000zł. Mamy więc miesięcznie do dyspozycji 20 tysięcy. Mikrodomek w mieście, bez szaleństw, z małym ogrodem, to minimum 3 tysiące za wynajem (bardziej realna kwota to 5000zł, a w takim za 3000zł raczej nie pomieścimy 20 uczniów…). Zostaje 17 tysięcy. Opłaty okołodomkowe to jakieś 2000 zł (media, ogrzewanie, net, wywóz śmieci itd.). Zostaje 15 tysięcy. Pensje dla pracowników – a przy 20 dzieci powinno ich być minimum trzech na pełen etat – to dla pracodawcy koszt ponad 10 tysięcy. A powinien być większy, bo to mają być ludzie, którym się chce, którzy się identyfikują, którzy wkładają w szkołę serce i duszę. Pozostaje niecałe 5000 zł (przy bardzo dobrych wiatrach) – w tym musi się zmieścić zaopatrzenie w materiały edukacyjne, ubezpieczenia budynku i OC, zajęcia przedmiotowe, warsztaty, wyjścia i wycieczki (choć są szkoły, które pobierają za to dodatkowe opłaty), sprzątanie, utrzymanie ogrodu, pensja dla osoby, która to wszystko ogarnia, inwestycje, żeby szkoła mogła się rozwijać, oraz promocja – bo jak nikt się o szkole nie dowie, to nie będzie w niej dzieci. Z punktu widzenia założyciela ten tysiąc wygląda trochę inaczej, niż z punktu widzenia rodzica (czyli płacę tysiąc złotych, a moje dziecko trzeci miesiąc nie zajrzało do książki). A jeśli do szkoły zapisana jest szóstka dzieci…

Inaczej by było, gdyby uczniów było, powiedzmy, 500. I przysługiwałaby na nich dotacja – czyli gdybyśmy rozmawiali o przeciętnej szkole publicznej. Sama chodziłam do takiej, w której były klasy do „l” w prawie każdym roczniku. Tyle, że szkoła z taką liczbą uczniów raczej nie byłaby szkołą demokratyczną – trudno tam o nawiązywanie osobistych relacji, na jakich szkoły te się opierają.

Nie tylko dla bogatych

Poza tą całą księgowością, kolejna prawda naprzeciw zarzutom: do nas, do szkół demokratycznych nie przychodzą bogaci pracoholicy, którzy chcą zapłacić i mieć z głowy dziecko na cały dzień. Przychodzą tacy, którzy pytają dziecko o zdanie. A potem biorą je pod uwagę. Są wśród nich tacy, dla których ten wspomniany wyżej tysiąc miesięcznie nie jest wielkim obciążeniem domowego budżetu, ale też i tacy, którzy inwestując w ten sposób w swoje dzieci, muszą dokonywać czasem niełatwych finansowych wyrzeczeń.

Każdy z nas, założycieli wolnych szkół, wolałby, aby jego szkoła była bezpłatna, i robimy wszystko, żeby opłaty były jak najniższe. Ale nawet gdyby były to szkoły wyłącznie dla nieprzyzwoicie bogatych – to co? Dlaczego to miałby być zarzut? Która szkoła z Ivy League jest za darmo? Nie porównuję Summerhill do Yale, ale powiedzcie mi, czy ktoś pisze krytyczne artykuły o ludziach wysyłających dzieci do płatnych szkół niedemokratycznych? Ktoś pisze z oburzeniem o ludziach korzystających z prywatnych wizyt lekarskich?

Segregacja?

Michał Wójtowski pisze we wspomnianym tekście: O ile taka wizja demokratyzacji edukacji będzie się urzeczywistniać lub ostatecznie powiedzie się, uczniowie nieuprzywilejowani finansowo lub kulturowo zostaną pozbawieni kontaktu z tymi, których odpowiednio wyposażeni rodzice zdecydowali się na różne formy walki ze „szkolną opresją”. Finansowa baza i kulturalna nadbudowa, działające ręka w rękę i wołające o pluralizm i demokratyzację, doprowadzić mogą do usankcjonowania segregacji.

Po pierwsze, ludzie “odpowiednio wyposażeni” zawsze byli i będą. Po drugie – nie rozumiem dlaczego wszyscy koniecznie musimy mieć źle, bo inaczej będzie segregacja… Pan Michał pisze również, że Jest rzeczą oczywistą, że demokracja, która opiera się na segregacji majątkowej, zasługuje jedynie na miano deklaratywnej. I nie zmienią tego żadne zniżki lub dobroczynne zbiórki, mające na celu dokooptowanie do wyselekcjonowanej majątkowo grupy dzieci spoza niej. System stypendialny funkcjonuje na tym świecie od dość dawna, o ile mi wiadomo, i powstał właśnie po to, aby do grupy osób które mogą, mogły dojść te, które też by chciały, ale nie mogą. Dlaczego akurat w przypadku edukacji demokratycznej to coś złego?

Po co komu te podziały?

Zastanawia mnie też przewijająca się w wypowiedziach krytykujących szkoły demokratyczne nieodparta potrzeba wprowadzania (bo przecież nie stwierdzania) podziałów. My i wy. Zła systemowa, dobra demokratyczna. Ziarna i plewy, czarne i białe. Bogaci i biedni, wolni i więźniowie. Prawdziwy świat i utopijna sielanka.

Jestem pewna, że są złe szkoły demokratyczne (albo demokratyczne tylko z nazwy) i świetne szkoły publiczne. Nie wszystko jest czarne i białe.

Życie w szkole, która stawia opór, gdzie opresja i agresja są z konieczności i mimo wszelkich starań obecne, ma tę zaletę, że świat poznajemy takim, jaki jest i będzie po wyjściu ze szkoły w dorosłość. Jeśli naszą ambicją nie jest pozostanie w granicach grodzonych osiedli i innych sztucznych baniek społecznych, szkoła tradycyjna działa jak szczepionka i wzmacnia organizm. Pozwala też na naukę nazywania niesprawiedliwości niesprawiedliwością, a agresji – agresją – uważa Michał Wójtowski.

Zupełnie nie rozumiem dlaczego, według autora, w szkole demokratycznej agresji nie można nazwać agresją a niesprawiedliwości niesprawiedliwością. W każdej wolnej szkole pięciolatek może publicznie roztrząsać niesprawiedliwe, jego zdaniem, zachowanie nauczyciela, czy dyrektora szkoły. Może zwołać spotkanie dotyczące tej kwestii, i wszyscy będą się mogli publicznie na ten temat wypowiedzieć. Nauczyciel może zrobić to samo w stosunku do ucznia. Spróbujcie tego w szkole publicznej.

Nie zgadzam się również z tym, że opresja i agresja są w szkole publicznej obecne z konieczności. A szkoła, która z zasady stawia opór, jest dla mnie wielką pomyłką – zdecydowanie preferuję te, które wspierają uczniów w ich dążeniach do poznawania świata i rozwiązywania jego zagadek.

Akcja Ratujmy Maluchy, również wspomniana przez Michała Wójtowskiego, też z edukacją demokratyczną nie ma nic wspólnego. Sześciolatki, naszym demokratycznym zdaniem, znakomicie się bowiem do szkoły nadają, jako że metryka nie ma nic wspólnego z gotowością do uczenia się, ani z jej brakiem. Nie chcemy też zapewniać własnym dzieciom najlepszego miejsca w hierarchii społecznej – zależy nam na tym, żeby czuły się dobrze POZA nią, mimo niej, lub będąc jej częścią – niezależnie od zajmowanej w niej pozycji.

Zbawienna opresja?

Szkoła rozumnie opresyjna daje młodszym dzieciom poczucie bezpieczeństwa, zaś w starszych kształtuje postawy oporu i buntu. (Cytat z tego samego tekstu).

Szkoła rozumnie opresyjna. – Serio???

Daje młodszym dzieciom poczucie bezpieczeństwa. – Serio???

…kształtuje postawy oporu i buntu. – Serio?????

Skąd więc ta fala hejtu wylewająca się z wielu młodych główek, przekonanych o własnej anonimowości, niezniszczalności i bezkarności? W odróżnieniu od (jeśli już koniecznie mamy dzielić) dzieci z wolnych szkół, u których opór i bunt występuje, a jakże, ten z “rozumnie opresyjnych” jest ukierunkowany na innych. Zniszczyć, stłamsić, dokopać. Bo inny – gruby, w okularach, na wózku, piegowaty, czarny, gej. Dziecko w szkole alternatywnej uzna różnice za ciekawe, inspirujące, ubogacające świat. A jak mu się coś u kogoś nie będzie podobać, to mu o tym powie. Nie inwektywami i nie pięścią. Zorganizuje spotkanie w tej sprawie, omówi temat, da się wypowiedzieć osobie o której mowa, społeczność się wypowie.

Podkreślam za każdym razem, przytaczając wypowiedzi między innymi profesora Bogusława Śliwerskiego: żaden absolwent wolnych szkół nie wszedł w konflikt z prawem. Ci ludzie mają poczucie samostanowienia, samodecydowania, nie są podatni na wpływy zewnętrzne i potrafią żyć w społeczeństwie. Wykonują w zdecydowanej większości wolne zawody i są zadowoleni z życia. Wielu z nich ma porównanie ze szkołami systemowymi/ tradycyjnymi/ opresyjnymi. Zgadnijcie, gdzie się lepiej czuli, gdzie się więcej nauczyli (!) i gdzie zawiązali najtrwalsze przyjaźnie.

Dlaczego stawiam na edukację demokratyczną?

Nie mam czasu na czekanie aż zmieni się system, bo moje dzieci nigdy więcej nie będą już małe. Nie chcę patrzeć jak gaśnie radość w ich oczach. Nie będę matką walczącą z systemem – przerabiałam, dziękuję – wolę tę energię spożytkować inaczej. Czy jako założycielka wolnej szkoły biorę udział w segregacji materialno-kulturowej? Nie – daję szansę wielu dzieciom, które inaczej by jej nie miały – niezależnie od statusu materialnego musiałyby bowiem, w ramach sprawiedliwości społecznej (?), kolekcjonować tróje i piątki w koronach, w zależności jedynie od nastroju pani.

A państwo narzekacze, co zrobiliście?

Każdemu zainteresowanemu tematem wolnej edukacji polecam teksty ludzi, którzy wiedzą, o czym piszą.

Warto też przeczytać:
John Holt Zamiast edukacji, Oficyna Wydawnicza Impuls
David Gribble Edukacja w wolności, Oficyna Wydawnicza Impuls
autorka: Katarzyna Walczak – mama dwóch małych ludzi, miłośniczka zwierząt, wyzwań, podróży, nauki i książek. Nie lubi obłudy, fanatyzmu, feudalizmu i sztampy. Z wykształcenia filolożka angielska. Założycielka i prezeska Fundacji Swoją Drogą (swojadroga.edu.pl). Współzałożycielka Mozaiki, pierwszej wrocławskiej wolnej szkoły. W 2016 roku została współautorem Jaskółki, którą prowadziła przez pierwsze trzy lata jej istnienia. Zmuszona okolicznościami, wraz z całą jaskółkową kadrą odeszła i powołała do życia Autorską Szkołę Podstawową GALILEO we Wrocławiu (galileo.edu.pl).
c
c
c

foto: amanda tipton