Każde popołudnie wygląda u nas tak samo. Dzieci wracają ze szkoły, ja witam je najpogodniejszym uśmiechem, na jaki akurat mnie stać i rozmawiam z nimi o tym co się dziś w ich życiu wydarzyło. Staram się przy tym omijać tematy związane ze szkołą. Dlaczego? Bo nie chcę, żeby powrót do domu kojarzył się dzieciom z przedłużeniem szkoły. Szkoła to szkoła, a dom to dom. Dom ma być dla nich oazą, miejscem, w którym mogą skryć się przed kłopotami. A rodzice mają być dla nich osobami, u których przede wszystkim znajdą wsparcie, gdy coś pójdzie nie tak.
Niestety nie do końca jest to możliwe. I ja i moje dzieci wiemy, że nieuchronnie zbliża się moment, w którym otworzę komputer i zajrzę do elektronicznego dziennika. Nie znoszę tego momentu. Szczerze go nie cierpię! Momentu, gdy zobaczę, że memu synowi lub mojej córce nie poszło w nauce. Momentu, gdy odkryję jedynkę z matmy lub mizerną dwójkę z polskiego.
Bo właściwie jak mam wtedy zareagować? Nakrzyczeć na dziecko, że się nie nauczyło? Przyznam się wam, że czasami mi się to zdarza, bo dzieci to tylko dzieci i czasami tłumaczą się… jak dzieci. Że zapomniały zeszytu (chociaż poprzedniego dnia pytałem, czy są przygotowane i spakowane). Że im nie poszło (choć poprzedniego dnia przerobiliśmy materiał na klasówkę). A czasami po prostu wzruszają ramionami w geście „mam to gdzieś”. Wtedy faktycznie wychodzę z siebie i zdarza mi się podnieść głos. Tylko co to daje? Kompletnie nic. Nie rozwiązuje problemu, buduje dystans pomiędzy mną a dziećmi oraz skutkuje nieznośnymi wyrzutami sumienia, gdy emocje już opadną.
Na ogół więc staram się trzymać nerwy na wodzy i dowiedzieć, co się stało – dlaczego nie wzięły zeszytu, dlaczego zapomniały o zadaniu domowym, dlaczego się nie nauczyły. A potem pracuję z nimi, żeby mogły poprawić oceny, sprawdzam, czy w zeszytach nie harcują byki i pilnuję, żeby w plecakach znalazło się wszystko, co potrzebne na następny dzień. A jednocześnie widzę, że moje dzieci męczą się tak samo jak ja. Tak samo uwiera je, że gdy przychodzą do domu, to szkolne stresy nadal z nimi są i zatruwają atmosferę.
A co, gdy w dzienniku pojawiają się piątki i szóstki? Czy wtedy też narzekam? I tak i nie. Dobre oceny cieszą, nie ma co dyskutować. Ale przecież nie dla ocen dzieci powinny się uczyć, ale dlatego, że są naturalnie ciekawe świata i szkoła powinna tę ich ciekawość zaspokajać. Tak jak ja cierpliwie odpowiadam na setki ich „Tata, a dlaczego…?”. Tylko dlaczego – pytam się ja – w szkole dzieci przestają zadawać takie pytania? Dlaczego szkoła dusi ich wewnętrzną motywację stosując metodę kija i marchewki, czyli jedynek i szóstek?
Tak więc owszem, dobre oceny cieszą, ale tak naprawdę wolałbym, żeby oceny w ogóle zniknęły ze szkoły.
Nie cierpię też zaglądać do rubryki z uwagami. „Dziecko nie uważało na lekcji. Przeszkadzało innym i nie pozwalało mi prowadzić zajęć” – czytam wpis nauczyciela i zastanawiam się, czy to na pewno jest wina dziecka, czy może to nauczyciel nie potrafił zainteresować go tematem? Dzieci są bezlitosnymi recenzentami – czy to w teatrze, czy przy lekturze, czy w czasie lekcji, jeśli temat ich nie wciągnie, zaczynają brykać. Więc taka uwaga to de facto przyznanie się nauczyciela do porażki.
Tylko czy mogę aż tak otwarcie o tym z dzieckiem porozmawiać? Nie chcę przecież obniżać autorytetu nauczyciela w oczach dziecka i wolałbym, żeby dziecko jednak nie brykało na lekcjach w poczuciu bezkarności, bo wie, że ojciec go nie obsztorcuje. Zamiast tego wolałbym, żeby lekcje były dla niego na tyle interesujące, żeby brykanie w ogóle nie przyszło mu do głowy.
Wolałbym, też nie tłumaczyć tego nauczycielom. Wolałbym, żeby zostali tego nauczeni w czasie studiów, lub, jeśli skończyli je dawno temu, żeby doszli do tego sami z siebie i stosowali tę wiedzę na swoich lekcjach. A przynajmniej próbowali. Wolałbym, żeby system szkolny był tak skonstruowany, żeby takie rzeczy “działy się same”, żeby były tak naturalne, jak teraz naturalny wydaje się system ocen. Wolałbym, żeby dzieci nie były przymuszone do nauki ocenami, ale żeby same chciały, bo nauczyciel będzie potrafił wykorzystać ich wrodzoną ciekawość.
Kończę już. Widzę przez okno, że dzieci wracają ze szkoły. Znów trzeba będzie zerknąć do dziennika. Ech…
Foto: Wojciech Musiał
2 komentarze
Angelika
2 października 2018 at 19:30Kilka lat walczyłam w mojej szkole o dziennik elektroniczny. Szkoła (społeczna, przebudzona) konsekwentnie odmawiała. Moi znajomi ze szkół, w których są dzienniki narzekają, że pozbawiają one dzieci sprawstwa i woli, poprzez nadmierną kontrolę rodziców. I brak możliwości poprawy zanim rodzic dowie się o wpadce. Po tym artykule zaczynam bardziej to rozumieć.
Tak więc żyję bez dziennika. A syn (5 klasa) ostatnio powiedział mi, “żebym przestała go upokarzać sprawdzaniem zeszytów, bo on potrafi być sam za to odpowiedzialny”. Zatkało mnie, ale przestałam sprawdzać. O tym na ile jest naprawdę odpowiedzialny dowiem się w listopadzie na zebraniu…. Tak wygląda życie bez dziennika 😉
Ania
2 października 2018 at 12:19Moja Zmorka przygodę ze szkoła dopiero zaczyna więc i ocen, a raczej punktów puki co nie ma za wiele.
Ja osobiście nie jestem zwolennikiem tego szpiegowskiego systemu. Natomiast jest i plus, żeby nauczycielki o coś zapytać lub żeby wychowawca coś przekazała wystarczy napisać wiadomość. Po przedszkolnych karteczkach, które nie zawsze do mnie docierały jest to duży plus.
Natomiast już zdarzyło się też że córcia miała uwagę w zeszycie informacji że zadania nie ma zrobionego, i że rodzice mają do librusa zaglądać , przy czym Pani, od której była uwaga ani jednego zadania w tymże programie nie umieściła, najwyraźniej nauczyciele też nie do końca z dziennikiem elektronicznym umieją się posługiwać. A przynajmniej nie wszyscy.