Na pewno znacie te komunikaty policji drogowej, która przed każdym długim weekendem apeluje do kierowców, żeby zdjęli nogę z gazu. Słuchamy, kiwamy głową ze zrozumieniem. Niestety po długim weekendzie w mediach znów pojawiają się doniesienia o tragicznych wypadkach z rosnącą liczbą ofiar i rannych. Apele o zakładanie kasku do jazdy na rowerze czy rolkach są tak samo nieskuteczne. Dlatego ten tekst postanowiłem napisać inaczej, apelując nie do waszego rozsądku, ale do emocji.
Zacznijmy od obejrzenia krótkiego filmu:
Jak widzimy, mężczyzna na drabinie rzuca o ziemię arbuzem bez kasku oraz takim, który chroniony jest kaskiem. Z tego pierwszego zostaje miazga, drugi pozostaje nietknięty. Zastanawiam się jednak, czy siła, z jaką rzucił arbuzami, jest adekwatna do przeciążeń, które działają na ciało w czasie wypadku. Wszystko zależy od prędkości, przy której zaliczamy wywrotkę.
Ostatnio wybrałem się z moim dwunastoletnim synem na przejażdżkę rowerową. A ponieważ mieszkamy w górzystym terenie Jury Krakowsko-Częstochowskiej, na trasie często cieszymy się długimi zjazdami (oczywiście po tym, gdy już uporamy się z upiornie długimi podjazdami, ale to temat na inną opowieść). W czasie jednego z takich zjazdów pojechaliśmy szybko. Bardzo szybko. Licznik na rowerze pokazał 60 km/h. Wiecie, co by się stało, gdyby któryś z nas się wtedy przewrócił? Bo najedziemy na kamień czy gałąź, bo z boku wybiegnie jakieś zwierzę – przyczyn może być dziesiątki, a 60 km/h to już jest prędkość motocyklowa. A przecież żaden motocyklista nie wsiądzie na swój pojazd bez kasku na głowie.
Każdy z nas nabił sobie kiedyś guza, prawda? Uderzyliśmy się o kant szafki, o jakiś konar czy zbyt niskie drzwi. Jaką mamy wtedy prędkość? Dwa? Trzy kilometry na godzinę? A jak boli, prawda? No to teraz wyobraźmy sobie, że walimy głową z prędkością 60 km/h.
Ale to przykład ekstremalny, więc zmniejszmy prędkość do takiej, z jaką zwykle jeździmy rowerem. Niespieszna przejażdżka to jakieś 15 -20 km/h. Tyle samo osiągamy w czasie niezbyt szybkiego biegu. Wyobraźmy więc sobie, że biegnąc walimy głową w jakąś przeszkodę. Boli od samego myślenia, prawda?
Wśród osób, które nie zakładają kasku i nie każą tego robić swoim dzieciom, bardzo często pojawia się argument: „Ja jeżdżę bez kasku od tylu lat i nic mi się nie stało…”. Przyznam się, że nie znajduję żadnej rozsądnej odpowiedzi poza „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka”… Zapytałem więc fachowca, który często spotyka się z takim argumentem. Paula Klama jest licencjonowaną przez Polski Związek Sportów Wrotkarskich instruktorką jazdy na rolkach oraz inicjatorką akcji „Mamo, tato kup mi kask”.
„To jest zarzut, który często słyszę i też nie mam dobrej odpowiedzi, bo rzeczywiście te osoby żyją i mają się dobrze, bo nigdy nic im się nie stało. Tylko nie zapominajmy o tym, że wypadki zdarzają się nagle i w niespodziewanych sytuacjach. Narażeni na wypadek jesteśmy tak naprawdę cały czas i jedna pechowa sekunda przebywania w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze może spowodować, że dojdzie do tragedii”.
No właśnie… Wypadków nie da się przewidzieć. Gdyby się dało, to by się nigdy nie wydarzały. Można natomiast minimalizować ryzyko ich wystąpienia i skutków, jakie powodują. Dlatego zakładajmy kaski dzieciom. Zakładajmy je sami – przykład zawsze idzie z góry.
foto: Created by Freepik
Twój komentarz może być pierwszy