Barbara Gawryluk, polska tłumaczka serii “Biuro detektywistyczne Lassego i Mai” opowiada fenomenie prozy Martina Widmarka w rozmowie z Wojciechem Musiałem.
Wojciech Musiał: Szwedzka literatura stała się słynna na świecie za sprawą dwóch gatunków: kryminałów i literatury dla dzieci. W związku z tym Martin Widmark, autor cyklu Biuro detektywistyczne Lassego i Mai to „wzorzec pisarza szwedzkiego”, ponieważ w swojej twórczości łączy oba te gatunki. Ale oczywiście to nie w tym tkwi tajemnica jego sukcesu. Np. mój 10-letni syn, który od dawna sięga po bardziej dorosłe tytuły, od czasu do czasu spędza popołudnie z Lassem i Mają i odświeża sobie wszystkie książki po kolei. Jak to jest, że miłość do tej serii nie przemija z wiekiem?
Barbara Gawryluk: Dla mnie to jest też ogromne zaskoczenie. Kiedy Martin Widmark zaplanował tę serię kilkanaście lat temu, miał jeden podstawowy cel: zachęcić do samodzielnego czytania te dzieci, które nie chcą sięgać po książki. Dzieci, które znają już wszystkie litery, ale wciąż nie wykazują chęci do łączenia je w wyrazy i zdania. „Biuro detektywistyczne” miało sprawić, że same nie zauważą, że już czytają, a gdy już nauczą się płynnie czytać, będą sięgać po bardziej zaawansowane lektury. A tymczasem Lassego i Maję pokochały również starsze dzieci, co było dla niego samego wielkim zaskoczeniem. Ja sama też to obserwuję: na przykład na targach książek podchodzą do mnie dzieci 10- 11-letnie, które owszem, mają pod pachą jakąś grubą i zaawansowaną lekturę, ale proszą o nowe „Biuro”, bo chcą wiedzieć, co nowego zdarzyło się w Valleby. Dzieci tak polubiły tych bohaterów i tak weszły w rytm życia miasteczka, że chcą być na bieżąco. Widmark ewidentnie wyczuł też w dzieciach potrzebę odgadywania prawdziwych zagadek kryminalnych.
Bo te zagadki rzeczywiście są prawdziwe – historie opisane w tych książkach mogłyby zdarzyć się w rzeczywistości!
To są klasyczne przestępstwa: napad na bank, fałszowanie pieniędzy, ograbiona publiczność w cyrku, ginące na ulicach rasowe psy itd. to są wszystko przestępstwa, które zdarzają się w świecie dorosłych. Różnica polega na tym, że u Widmarka dzieci okazują się sprytniejsze od dorosłych. Więc skoro komisarz policji jest fajtłapą, to dzieci biorą sprawy w swoje ręce i prowadzą śledztwo. Widmark traktuje więc swoich małych czytelników z całkowitą powagą.
Dorosłych również. Literatura dla dzieci w oczach rodziców dzieli się na dwie kategorie: tę, której nie da się czytać, ale się czyta dzieciom oraz tę, której głośna lektura jest przyjemnością. Książki Widmarka zdecydowanie należą do tej drugiej.
A ja łapię się na tym, że gdy czytam szwedzką wersję, jeszcze przed tłumaczeniem, to sama próbuję rozwiązać zagadkę. I nie zawsze mi się to udaje. To też jest dowód na to, jak zmyślnie Widmark konstruuje fabuły.
Język „Lassego i Mai” jest bardzo prosty. Krótkie zdania w czasie teraźniejszym, brak skomplikowanego słownictwa. Czy dla tłumacza ten język jest wyzwaniem?
Pierwszym wyzwaniem było właśnie użycie czasu teraźniejszego. Gdy ukazały się dwa pierwsze tomy, czyli „Tajemnica diamentów” i „Tajemnica hotelu”, natychmiast pojawiły się pytania, a nawet zarzuty o formę czasu teraźniejszego. W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do narracji w czasie przeszłym, więc dorosłym czytelnikom „Lassego…” od razu taka forma zaczęła zgrzytać. Ja natomiast sprawdziłam kilkadziesiąt szwedzkich książek i okazało się, że tamtejsi autorzy literatury dziecięcej o wiele częściej używają czasu teraźniejszego. Postanowiłam więc zaryzykować i pozostać wierna oryginałowi. Poza tym Szwedzi pisząc dla dzieci używają krótkich, prostych zdań. U nich nigdy nie ma rozbudowanych, długich, wielokrotnie złożonych konstrukcji.
W prozie Widmarka jest podobnie.
Widmark był nauczycielem języka szwedzkiego, więc doskonale wiedział, jak budować zdania by nie sprawić kłopotu czytelnikowi, dla którego to ma być pierwsza książka. W polskim przekładzie starałam się wszystkie te cechy zachować. Ale oczywiście pułapki się zdarzają. Na przykład nazwy i imiona, które po szwedzku brzmią naturalnie, dla polskiego czytelnika mogły stanowić przeszkodę. Bo jeśli dziecko czyta swoją pierwszą samodzielną książkę i nagle natrafia na wyraz, z którym kompletnie nie potrafi sobie poradzić, to mamy problem. Od początku przyjęłam więc założenie, że nie będę imion spolszczać, ale na pewno je uproszczę. Na przykład dyrektorka muzeum, która pojawia się w kilku tomach, po polsku nazywa się Barbara Palm. Tymczasem w Szwecji takiego imienia nie ma, jest „Barbro”, które wymawia się „barbru”, o czym polskie dziecko nie ma pojęcia, więc przeczyta „barbro”. Zdecydowałam więc, że wszystkie imiona będą miały taką formę, którą wymawia się tak, jak się pisze. Jeśli szwedzkie imię nie sprawia problemów, zostawiam je bez zmian, jeśli sprawia – stosuję formę międzynarodową lub je upraszczam.
Skoro mówimy o imionach, to warto powiedzieć, że Lasse i Maja to są również imiona z kluczem…
Rzeczywiście „Lasse-Maja” to pseudonim słynnego w Szwecji przestępcy, który przebierał się w kobiece ubrania, wabił mężczyzn i ograbiał ich. To bardzo popularna postać w szwedzkiej popkulturze. A Martin Widmark zawsze dodaje, że Lasse i Maja to doskonałe imiona: Maja jest imieniem międzynarodowym, a Lasse, chodź typowo szwedzkie, świetnie się wymawia.
A dlaczego Lasse i Maja nie mają rodziców?
Jest jeszcze drugie pytanie, które idzie z nim w parze: Do której klasy chodzą? Do pierwszej? Drugiej? Trzeciej? Czwartej? Piątej…? Wszystkie odpowiedzi są możliwe, prawda? Lasse i Maja są zupełnie wyabstrahowani z rzeczywistości. Owszem, chodzą do szkoły, ale nie mają żadnych kolegów, mają tylko siebie. Wspomnienie o rodzicach pojawia się tylko raz, w „Tajemnicy diamentów”, gdy Lasse i Maja w piwnicy ich domu zakładają biuro detektywistyczne, na co ich rodzice muszą wyrazić zgodę. I to właściwie jest wszystko. Sama kiedyś zapytałam Widmarka o rodziców Lassego i Mai, a on odpowiedział, że gdyby się pojawili, to natychmiast Lassemu i Mai byłoby wolno o wiele mniej. A przecież im wolno wszystko. Mogą w środku nocy wsiąść na rowery i prowadzić śledztwo, mogą przez wiele godzin nie pojawiać się w domu. Zauważmy, że nie ma tu żadnych czarów, żadnych magicznych różdżek, drzwi prowadzących do innego świata, ale podskórnie czujemy, że taka historia nie mogłaby zdarzyć się w rzeczywistości, bo któż pozwoliłby dwójce dzieci na tego typu zachowania. A więc mamy zupełnie nierzeczywistą historię osadzoną w bardzo realnym świecie. Ten paradoks, mam wrażenie, również stanowi o sukcesie tej serii.
Natomiast bardzo prawdziwa jest wielokulturowość pokazana w tej serii.
Bo taka w tej chwili jest Szwecja. Już od dawna nie jest krajem wysokich blondynów z niebieskimi oczami. Pierwsza duża fala imigracji przybyła do Szwecji w latach 60-tych zeszłego wieku i ciągle napływają nowe. Szwecja jest już bardzo wymieszana i nie chodzi o Sztokholm, Göteborg, Malmö czy Lund. Valleby to miejscowość fikcyjna, ale jest znakomitym przykładem małego szwedzkiego miasteczka z czerwonymi domkami, ryneczkiem i portem, którego mieszkańcy pochodzą z różnych kultur, wyznają różne religie, inaczej wyglądają i nazywają się nie tylko Johannson czy Svensson, ale też Muhammad Karat czy Dino Panini. A w najnowszej „Tajemnicy więzienia” mamy Agatę Kulę, co brzmi bardzo po polsku, bo i Polaków w Szwecji nie brakuje. Widmark stara się pokazywać, że tacy mieszkańcy to są też Szwedzi. Swoja drogą Agata Kula to autentyczne imię i nazwisko, które Widmark „pożyczył” od pewnej Polki. Bardzo mu się spodobało brzmienie tego zestawienia, więc poprosił panią Agatę Kulę, krakowską dziennikarkę, o pozwolenie na wykorzystanie jej nazwiska w książce. Co prawda pani Agata nie wiedziała, że w książce będzie dyrektorką więzienia, ale z tego co wiem, nie zaprotestowała.
A co sądzisz o wizualnej stronie filmów z Lassem i Mają? Ilustracje Heleny Willis są bardzo surowe i dość groteskowe, tymczasem świat w „Rodzinie von Broms” i w „Stella Nostra” jest wręcz cukierkowy.
Spytałam kiedyś Widmarka o to, w jakich czasach dzieją się przygody Lassego i Mai. Odpowiedział, że we współczesności: dzieci mają komórki i komputery, używają wszystkich współczesnych technologii. Widmark chciał jednak, aby te opowiadania miały delikatny posmak retro. Myślę że właśnie to „retro” chcieli osiągnąć twórcy filmu, jednocześnie nadając mu ponadczasowy charakter i przenosząc nas w świat, który nie jest idealnym odwzorowaniem małomiasteczkowej rzeczywistości. Dlatego też w filmie postaci są przerysowane i nieco karykaturalne, czego nie ma w książkach. Owszem, pastor i komisarz policji są przerysowani, ale inne postaci są zupełnie normalnymi sąsiadami. W filmie jest to zrobione w formie groteski, bo film rządzi się zupełnie innymi prawami. Poza tym filmy nie są adaptacjami książek. To są osobne historie napisane według specjalnie stworzonego scenariusza, co zresztą było życzeniem samego Widmarka.
Barbara Gawryluk – z wykształcenia filolog szwedzki, autorka książek dla dzieci, dziennikarka radiowa – od 1992 roku pracuje w Radiu Kraków, w którym tworzy audycje literackie. Jest laureatką Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego w 2010 r. za książkę „Zuzanka z pistacjowego domu”. W 2012 r. książka „Dżok. Legenda o psiej wierności” otrzymała wyróżnienie w plebiscycie Fundacji ABC XXI na najważniejszą książkę 10 lecia kampanii „Cała Polska czyta dzieciom”. Znajomość języka szwedzkiego najchętniej wykorzystuje przy tłumaczeniach książek dla dzieci.
Zdjęcia: Wydawnictwo Zakamarki
Discover more from Juniorowo
Subscribe to get the latest posts sent to your email.
Twój komentarz może być pierwszy