Mój synek w wieku trzech lat potrafił samodzielnie wbić gwóźdź. Prawdziwy metalowy gwóźdź w prawdziwą deskę przy pomocy zupełnie dorosłego młotka. Podpatrzył kiedyś, jak zbijam skrzynię na kompost po czym zażądał młotka i gwoździ krótkim „Tata, daj!”. A tata dał, choć serce mu zadrżało. Synek szybko opanował sztukę wbijania gwoździ, która stała się jedną z jego ulubionych zabaw. Do tej umiejętności szybko dodał posługiwanie się piłą do drewna i kombinerkami. Ile razy Staś zranił się w wyniku tych zabaw? Ani razu.

Jestem tak zwanym „dzieckiem z kluczem na szyi”. Wychowałem się na blokowisku w jednym ze średnich miast Polski. Oboje rodzice pracowali, więc – jak niemal wszyscy moi rówieśnicy – wracałem ze szkoły do pustego domu, w którym samodzielnie odrabiałem lekcje (albo i nie), po czym wychodziłem na podwórko do kolegów. A z nimi: bieganie po nieukończonych blokach oraz wszelkich materiałach służących do ich budowy. Wspinanie się na drzewa w pobliskim lasku. Kopanie tzw. „bunkrów”: dół w ziemi, na wierzch deski z budowy przykryte warstwą piachu plus niewielki otwór wejściowo-wentylacyjny. Rowerowe wycieczki po bliższej i dalszej okolicy, w tym nad niepilnowany gliniasty staw, w którym w letnie dni kąpaliśmy się bez jakiegokolwiek dozoru. Wyliczać dalej? Samodzielne wyprawy do centrum miasta tramwajem. Wspinanie się na wieżę triangulacyjną. Balansowanie na poprzecznych elementach słupa wysokiego napięcia. Skóra cierpnie, prawda? Ale czy wśród szanownych czytelników znajdzie się osoba, która nie będzie wstanie ułożyć podobnej wyliczanki z własnych doświadczeń?

Tymczasem minęło trzydzieści – czterdzieści lat. Dorośliśmy, dochowaliśmy się własnych dzieci i… całkowicie zmieniliśmy sposób ich wychowania. Zamiast pełnej swobody – pełna kontrola. W obawie przed niebezpieczeństwami nie pozwalamy dzieciom na jakiekolwiek ryzykowne zachowania. Zamiast puścić je na podwórko wozimy je na przeróżne zajęcia, na których pozostają pod pełną kontrolą opiekunów. Zamiast pozwolić na spacer do szkoły i z powrotem, wozimy je samochodami od drzwi pod drzwi. Kroimy za nie chleb i podsuwamy pod nos gotowe kanapki. Trzymamy za rękę przy wchodzeniu do tramwaju i na przejściu dla pieszych. Szczelna, stuprocentowa ochrona przed życiem.

Przesadzam? Być może, ale tylko trochę. W Polsce na szczęście wciąż są dzieci, które mogą swobodnie uczyć się samodzielności. W krajach Europy zachodniej, a jeszcze bardziej w Stanach Zjednoczonych kontrola rodziców nad dziećmi posunęła się do granic absurdu. W ciągu minionych czterech dekad zachodnie społeczeństwo zbudowało wokół swych dzieci szczelny kokon ochronny. Powstało nawet trafne określenie „Helicopter Parents” – rodziców, którzy krążą nad swymi dziećmi niczym policyjne helikoptery. Hanna Rosin, autorka artykułu „The Overprotected Kid” w miesięczniku The Atlantic policzyła na własnym przykładzie: jej dziesięcioletnia córka w całym swoim życiu miała okazję pobyć sama łącznie przez… dziesięć minut. Dziesięć minut przez dziesięć lat! A poza tym stale jest w zasięgu wzroku rodziców lub opiekunów. Jest wożona do szkoły i na zajęcia dodatkowe, gdy się bawi, to albo w domu albo w przydomowym ogródku z mamą zerkającą przez okno, a gdy spotyka się z przyjaciółmi, to pod opieką któregoś z rodziców.

W Stanach to nie jest odosobniony przypadek, ale norma. Tym powszechniejsza im bardziej zamożni są rodzice. W bogatym sąsiedztwie dzieci nie mają możliwości na samodzielną eksplorację terenu. Nie mogą nawet zagrać w piłkę czy pojeździć na deskorolce na ulicy, choć dla pokolenia ich rodziców była to całkiem normalna praktyka. Co się stało?

W 1978 roku kilkuletni Frank Nelson spadł ze zjeżdżalni na jednym z placów zabaw w Chicago. Doszło do pęknięcia czaszki, Frank został kaleką na całe życie. Efektem nagłośnionego przez wszystkie amerykańskie media wypadku był po pierwsze proces sądowy wytoczony przez rodziców zarządcy placu zabaw, a po drugie raport sporządzony przez Theodorę Briggs Sweeney, rzecznika praw konsumentów, dotyczący prawidłowego wyposażenia placów zabaw. Raport – podkreślmy – szczytny w założeniu: bezpieczne place zabaw miały zapobiec podobnym nieszczęściom. Udoskonalony przez następne lata, stał się obowiązującym w USA prawem. W efekcie jego stosowania obecnie wszystkie amerykańskie place zabaw wyglądają podobnie: te same huśtawki, zjeżdżalnie ustawione pod tym samym niewielkim kątem, takie same obłe karuzele, a wszystko ustawione na elastycznym, tłumiącym uderzenia podłożu. W Polsce znamy je doskonale, prawda? Tragiczny przypadek małego Franka był kamykiem, który poruszył lawinę.

nadopiekuńczy rodzice

Współczesne place zabaw tworzone są według tego samego wzorca

No dobrze – zapyta troskliwy rodzic – ale co w tym złego, że dbamy o bezpieczeństwo naszych dzieci? Że nie chcemy, by łamały sobie czaszki, wybijały zęby i kaleczyły do krwi? Obawiam się, że nasza przesadna troska o ich bezpieczeństwo to niedźwiedzia przysługa. Powiedzmy więc wyraźnie:

Ryzykowne zachowania są warunkiem koniecznym prawidłowego rozwoju dzieci.

Profesor Ellen Sandseter z Queen Maud University College w Trondheim zajmuje się badaniem wpływu ryzykownych zachowań na rozwój dziecka. W swych badaniach opisała sześć rodzajów aktywności, które powinny być udziałem każdego dziecka:

  • Eksploracja wysokości i patrzenie na świat z lotu ptaka,
  • Używanie niebezpiecznych narzędzi: nożyczek, noży, młotków, pił itp.,
  • Przebywanie w pobliżu niebezpiecznych miejsc (rzek, ognisk, urwisk) wywołujących poczucie realnego zagrożenia,
  • Zabawy i gry z wykorzystaniem przemocy (spontaniczne bójki), w których dzieci uczą się negocjacji i współpracy,
  • Poczucie dużej prędkości, którą zapewnia jazda na rowerze, nartach itp.,
  • Samodzielna eksploracja terenu.

Tylko dziecko, które bawi się samo, może poczuć odpowiedzialność za własne zachowania i konsekwencje swoich decyzji. Prof. Sandseter podkreśla jednak, że nie chodzi o narażanie dzieci na prawdziwe niebezpieczeństwa. Dziecko ma być subiektywnie przekonane, że naraziło się na ryzyko i potrafiło samodzielnie wydobyć się z opresji.

Narażenie się na ryzyko – dowodzi Sandseter – jest uwarunkowane ewolucyjnie. W przeszłości kalkulacja ryzyka była warunkiem przetrwania. Kto nie nauczył się oceniać ryzyka – ginął. Ginął zarówno zbyt odważny, jak i zbyt ostrożny, bo zdobywanie pożywienia wiązało się z koniecznością podjęcia ryzyka. Obecnie brak umiejętności przełamania własnych obaw skutkuje m.in. zwiększoną zapadalnością na różnego rodzaju fobie. Ale nie tylko.

Prof. Kyung-Hee Kim, psycholog z College of William and Mary w USA opisał w pracy „The Creativity Crisis” cały szereg negatywnych skutków wychowania w kokonie bezpieczeństwa: zmniejszone okazywanie emocji, mniejsza żywiołowość, niższy poziom ekspresji werbalnej, zmniejszona umiejętność logicznego myślenia, kojarzenia faktów i patrzenia z różnych perspektyw, mniejsze poczucie humoru i wyobraźnia.

Peter Gray, profesor psychologii na Boston College w swoim eseju „The Play Deficit” opisuje całą gamę schorzeń charakterystycznych dla pokolenia Millennialsów: depresje, narcyzm, brak empatii. Wszystkie – pisze Gray – to efekt obecnych standardów wychowania. Liczba nastolatków korzystających z opieki psychiatrycznej gwałtownie wzrasta, podobnie jak liczba samobójstw dzieci wychowujących się w bezpiecznych, bogatych osiedlach.

Zabawa to nie strata czasu! Jest niezbędna dla rozwoju dzieci

Paradoksem rodzicielskiej nadopiekuńczości jest fakt, że wcale nie poprawiła bezpieczeństwa dzieci. Owszem – czytamy we wspomnianym artykule Hanny Rosin – mniej dzieci łamie czaszki na współczesnych placach zabaw, ale za to więcej jest otwartych złamań nóg. Dziecko uważa, że elastyczne podłoże uchroni je przed kontuzją, więc skacze nie zwracając uwagi na dużą wysokość. W 1980r. W Stanach Zjednoczonych zanotowano 156 tys. wypadków na placach zabaw, jeden na 1452 obywateli. W 2012 – ponad 271 tys., czyli jeden na 1156 obywateli.

A co z porwaniami, na które narażamy dzieci pozwalając im na samodzielną eksplorację terenu? Tu kolejny paradoks. Policyjne statystyki pokazują, że liczba takich porwań nie zmienia się znacząco na przestrzeni dekad i pozostają one niezmiernie rzadkie. Natomiast bardzo wzrosła liczba porwań przez rozwiedzionych ojców, którym matki zabraniają dostępu do dzieci. „Paradoksalnie więc, zamiast powtarzać dzieciom „Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi”, powinniśmy je uczyć, by nie rozmawiały z własnym tatą” – cierpko zauważa Hanna Rosin.

Zachodnie społeczeństwa powoli zaczynają rozumieć swój błąd. W mediach nagłaśniane są coraz liczniejsze przypadki rodziców, którzy na własną rękę starają się pchać dzieci ku samodzielnym zabawom. Na przykład opisany w artykule w New York Timesie Mike Lanza, programista z Krzemowej Doliny, który zaprasza dzieci sąsiadów do niekontrolowanych zabaw z jego własnymi pociechami. Ich rodzice dostają zawału widząc, jak ich troskliwie niańczone skarby śmigają po krawędzi dachu domu Mike’a, ale powoli przekonują się do jego wizji przypominając sobie własne dzieciństwo.

Głośnym echem odbił się też w mediach The Land, czyli zbudowany kilka lat temu w Walii plac zabaw przypominający istne śmietnisko. Dzieci mogą na nim robić dosłownie co chcą, włączając w to palenie ognisk, piłowanie, walenie młotkiem, włażenie na wielką piramidę starych opon i gonitwy przy krawędzi strumienia.

Czy syndrom „Helicopter Parents” obecny jest już w Polsce? Wydaje mi się, że nie jest tak powszechny jak w USA, choć i u nas widać tendencję do ucieczki od „niebezpiecznego świata” za ogrodzenia strzeżonych osiedli. Mam nadzieję, że ten artykuł uświadomi rodzicom, którzy ulegają pokusie nieustannego otwierania ochronnego parasola, że popełniają błąd. W życiu, czy nam się to podoba, czy nie, narażamy się na niebezpieczeństwa i podejmujemy ryzykowne działania. Ich efektem bywają rany, a czasami śmierć. Wiem, że gdy dzieci szaleją, ich rodzice umierają z niepokoju, bo taka jest natura rodzica. Ale jeśli nie pozwolimy naszym dzieciom popełniać ich własnych błędów, one nigdy nie nauczą się samodzielnej oceny ryzyka, a to uczyni je kalekimi. Pozwólmy więc dzieciom na dzikie harce i udawajmy – tak jak udawali nasi rodzice – że w ogóle nie domyślamy się, co nasze pociechy wyprawiają, gdy spuszczamy je z oka. Dla ich własnego dobra.

c

Autor: Wojciech Musiał

nadopiekuńczy rodzice

Zdjęcia: Katarzyna Niewiadomska, kelly taylor, Behan, Peter Rivera, Brisbane City Council,

 


Discover more from Juniorowo

Subscribe to get the latest posts sent to your email.