Powszechna obowiązkowa edukacja szkolna jest stosunkowo niedawnym wynalazkiem kultury zachodniej. Jednak przez nieco ponad sto lat funkcjonowania wywarła tak wielki wpływ na nasze myślenie, że dziś nie wyobrażamy sobie dzieciństwa bez szkoły, a przynajmniej bez usystematyzowanej w jakiś sposób edukacji. Z Agnieszką Stein – doświadczonym psychologiem dziecięcym, znaną autorką książek i artykułów – postanowiłyśmy postawić przewrotne pytanie: „Czy szkoła jest nam dziś w ogóle potrzebna?”. Wychodząc od tego pytania rozmawiamy o tym, czy powszechna edukacja wyrównuje szanse dzieci, jakie błędy powtarza mimo dziesięcioleci doświadczeń i dlaczego dzisiejszy system edukacji unieszczęśliwia dzieci i jest nieefektywny.

Elżbieta Manthey: Czy potrzebujemy szkoły, żeby nauczyć się czytać, pisać liczyć?

Agnieszka Stein: Mamy tak zakodowane szkolne myślenie o umiejętności czytania, że nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że dziecko samo może nauczyć się czytać, kiedy będzie tego potrzebowało, tylko uważamy, że trzeba je nauczyć w określonym wieku. A jest wiele dzieci, które nauczyły się czytać zanim poszły do szkoły i to była spontaniczna nauka. Zdarza się, że dziecko idzie do szkoły już czytając słowa lub zdania, a w szkole nauka zaczyna się od literowania i sylabizowania. I takie dziecko się nudzi, albo zniechęca do czytania. Dodam jeszcze, że umiejętność czytania upowszechniła się wśród ludzi nie z powodu wprowadzenia obowiązku szkolnego, tylko na skutek wynalezienia druku. Kiedy słowo pisane, a właściwie drukowane, stało się powszechnie obecne i dostępne, ludzie naturalnie chcieli i potrzebowali umieć je przeczytać.

Myślę, że w dzisiejszym świecie szkoła nie jest dzieciom w ogóle potrzebna do nauki czytania. Sądzę, że to niemożliwe, żeby dziecko od urodzenia otoczone literami, słowami, napisami nie nauczyło się czytać spontanicznie. Litery są wszędzie, cyfry są wszędzie.

To może szkoła w ogóle jest niepotrzebna? Chyba że prawdziwe jest twierdzenie o wyrównywaniu szans życiowych poprzez powszechną obowiązkową edukację?

Szkoła wcale nie wyrównuje szans. Badania pokazują, że sukces szkolny odnoszą dzieci z rodzin o wyższym statusie społecznym. Przyczyniają się do tego prace domowe i oczekiwanie, że dzieci część nauki zrealizują w domu. Jak dziecko ma zadane na następny dzień nauczyć się czytać czytankę, to jeden rodzic usiądzie z dzieckiem i mu pomoże, a drugi będzie na dziecko krzyczał i złościł się. Na sukces szkolny mają też wpływ wcześniejsze doświadczenia dziecka, a nie wszystkie dzieci doświadczają tego, co je rozwija i wspiera. Dzieci są też różnie ubrane, jedne mają drogie gadżety, inne nie, jedno dziecko ma kredki w domu, drugie nie ma – to wszystko rozwarstwia a nie wyrównuje szanse. Jeśli już mówimy o wyrównywaniu szans, to bardziej moim zdaniem robi to internet niż szkoła.

A czy to wyrównanie szans to nie jest w ogóle w utopia?

Myślę, że jest, bo tak naprawdę my wcale nie chcemy mieć równych szans. Nie chcemy, by nasze dzieci miały takie same szanse, jak inne. Chcemy, żeby nasze dzieci miały większe szanse, żeby lepiej sobie dały radę. Tym bardziej, kiedy mamy taki obraz świata, że życie to jest wyścig. Bo nie umiemy zobaczyć tego, co się dzieje, jako współpracy, tylko widzimy rywalizację.

To chyba wynika z tego, że próbujemy wszystkich upchnąć w tym samym szablonie.

I porównywać.

W idealnym świecie, w którym rzeczywiście wyrównywalibyśmy szanse wszystkich dzieci poprzez edukację, byłoby to nie równanie wszystkich do tego samego wzoru, tylko…

…dawanie każdemu tyle, ile potrzebuje…

…i umożliwienie każdemu, żeby wniósł to, co ma.

I rozwijał się w swoim tempie. Ale szkoła jest skonstruowana liniowo i na każdym etapie dziecko musi zaliczyć określone umiejętności. Tylko że nasza wiedza rozwija się zupełnie inaczej. Więc nie można dzieci w klasie ustawić w szeregu – które jest lepsze, które gorsze, a potem zrobić coś żeby wyrównać je i postawić na tym samym schodku. Każde dziecko ma jakieś swoje doświadczenia, wiedzę, kompetencje, zasoby, z którymi przychodzi. Często jest tak, że w klasie jest sporo dzieci, których zasoby daleko przekraczają program szkolny, ale tych zasobów się nie bierze pod uwagę, bo one nie pasują do szablonu. Dziś przerabiamy cyferkę 2, więc mnie Jasiu nie interesuje, że ty umiesz liczyć do stu. Teraz ważne jest to, że nie umiesz cyferki 2 napisać prosto.

Nauczyciele mówią jednak, że nie sposób w trzydziestoosobowej klasie uczyć każdego indywidualnie i adekwatnie do jego potrzeb i możliwości.

To, że ktoś nie sprawdził, czy jest sposób nie daje mu prawa do mówienia, że sposobu nie ma. Myślę, że uczciwsze jest powiedzenie „Ja tego sposobu nie znam”. A ja myślę, że jest sposób. Na przykład takim sposobem jest bąbel matematyczny. To jest taka metoda, w której pani mówi „Dzisiaj będziemy rozmawiać o liczbie 9. Powiedzcie, jak można uzyskać liczbę 9”. I jedno dziecko mówi „3 dodać 6”, a drugie: „100 minus 91”, a jeszcze inne „45 podzielić na 5”. I pani wszystkie te odpowiedzi przyjmuje, bo one wszystkie są zgodne z prawdą, a nie mówi „tego jeszcze nie było w programie”. I jeśli któreś dziecko zapyta, o co w tym chodzi, bo ono nie wie, to wtedy pani tłumaczy, albo tłumaczy inne dziecko. W tej metodzie bardzo ważne jest odwoływanie się do wiedzy, jaką dzieci mają, nie tylko tej ze szkoły. Nauczyciele odkrywają, że dzieci mają ogromne zasoby wiedzy, której źródłem nie jest szkoła, tylko ich życie. Ta wiedza dalece przekracza szkolny program. W tej metodzie są też tak zwane zadania otwarte, czyli takie, które nie mają jednego prawidłowego rozwiązania. Na przykład że w pudełku może się zmieścić 15 kostek, mamy kostki czerwone, zielone i niebieskie i teraz powiedzcie, ile jakich kostek wziąć, żeby było ich razem 15. To zadanie ma wiele różnych prawidłowych rozwiązań, i dzieci szukają wszystkich, które pasują.

Czyli da się zrobić taką edukację, w której nie udowadniamy dzieciom, że są głupie i nic nie potrafią, tylko dzieci mogą zobaczyć, jak wiele umieją i nauczyć się jeszcze więcej.

I da się zrobić taką edukację, w której nie zakładamy, że każde dziecko wyniesie z lekcji dokładnie to samo. Ale myślę, że to jest kwestia jakiejś blokady, którą my mamy w głowie. Bo my chcielibyśmy, żeby każde dziecko wyszło z lekcji z tym samym. I podstawa programowa jest tutaj bardziej elastyczna niż codzienna praktyka w wielu szkołach. Na przykład podstawa programowa mówi, że do końca trzeciej klasy dziecko musi się nauczyć tego, tego i tego. Ale nauczyciela nie interesuje to, żeby dzieci miały te umiejętności na koniec trzeciej klasy, bo on chce, żeby one się tego nauczyły konkretnego dnia, bo wtedy on ma to zaplanowane, jest sprawdzian i dzieci mają to umieć.

Ale takie metody są nieefektywne. Dlaczego się ich trzymamy?

Bo tak się robiło wcześniej. Robimy coś tak, jak ktoś kiedyś, chociaż stare metody nie pasują do świata, który zdążył się zmienić. Na przykład z pracami domowymi tak jest. Sto lat temu, kiedy dziecko uczyło się wszystkiego na pamięć, to siedzenie i uczenie się w domu miało jakieś uzasadnienie. Dziś już nie uczymy się na pamięć, a przynajmniej nie o to w edukacji chodzi, więc nie ma sensu spędzanie w domu czasu na dodatkowej nauce. Dziś powinniśmy uczyć dzieci nie tyle konkretnej wiedzy, co umiejętności. Uczenie się tabliczki mnożenia na pamięć tak naprawdę utrudnia dzieciom uczenie się. Kiedy dziecko uczy się na pamięć, to my mówimy „ono już umie”, a ono może w ogóle nie rozumieć, czym jest mnożenie. Spotkałam takie dzieci, nawet w gimnazjum. Kiedy dziecko nauczy się tabliczki mnożenia na pamięć, to potem już tylko odtwarza gotowe wyniki z pamięci, natomiast te dzieci, które się na pamięć nie uczą, wciąż korzystają ze swojej zaradności matematycznej i liczą na bieżąco. Oczywiście to może zająć chwilę dłużej, ale życie to naprawdę nie są wyścigi, przynajmniej nie na etapie szkoły podstawowej.

Z czasem i tak podstawowe wyniki mnożenia zostają w pamięci, bo się go często używa. Ale to zupełnie coś innego zapamiętać z powodu częstego używania, a wtłoczyć sobie na siłę do głowy setkę danych.

Istnieje też takie przekonanie, że jeśli w określonym wieku dziecko czegoś się nie nauczy, to potem jest mu trudniej. Zdarzało mi się usłyszeć, że jeśli dziecko nie nauczy się czytać w wieku 6 lat, to w wieku lat 10 już się nie nauczy, albo że dziecko musi umieć rysować i kolorować w określonym wieku, bo potem już będzie za późno na zdobycie tej umiejętności. W związku z tym poganiamy dzieci i zmuszamy, by uczyły się określonych rzeczy w określonym czasie. A ja mam poczucie, że wszystko na świecie wskazuje, że jest dokładnie odwrotnie. Na przykład dzieciom w pierwszej i drugiej klasie trudno jest nauczyć się ortografii albo matematyki, bo jeszcze nie rozumieją abstrakcyjnych pojęć. Byłam w pewnej niemieckiej wolnej szkole, gdzie w pierwszej, drugiej klasie dzieci owszem, poznawały litery, mogły pisać, jeśli chciały, ale zupełnie nie przejmowano się ortografią. Dopiero kiedy dzieci nabrały wprawy w pisaniu i czytaniu, zaczynały uczyć się ortografii. Kiedy samo pisanie nie wymaga już wysiłku, wtedy łatwiej jest skupić się na tym, by pisać poprawnie. My zaś wymagamy tego od drugoklasistów, którzy ledwo potrafią poprowadzić rękę z piórem i napisać czytelnie litery.

Dla nich sama czynność pisania wymaga dużego wysiłku i skupienia, a my chcemy żeby się jednocześnie skupiały na innej niełatwej sprawie.

A można spokojnie poczekać, dać dzieciom czas na to, żeby nabrały wprawy w pisaniu i czytaniu i potem naturalnie, poprzez obcowanie z tekstami, które będą czytać i pisać wszędzie, bo jesteśmy zewsząd otoczeni słowem pisanym, nauczą się ortografii.

Jak z tą tabliczką mnożenia – samo wchodzi do głowy.

Dorośli przecież piszą poprawnie nie dlatego, że znają reguły, tylko dlatego, że słowo z błędem „dziwnie wygląda”, nie pasuje do tego, co wcześniej dziesiątki razy już widzieliśmy.

Tylko my nie ufamy dzieciom na tyle, żeby pozwolić im uczyć się tego, co je akurat ciekawi i w ich własnym tempie.

Zaufanie polega na tym, żeby więcej obserwować i starać się zrozumieć. Najpierw przyglądać się, starać się zrozumieć, pozwolić dziecku, żeby wytłumaczyło, co robi – bo dzieci zapytane często bardzo chętnie pokazują i tłumaczą, co robią.

A my, jak chcemy zrozumieć dziecko, to pytamy dorosłych.

I w dodatku wyciągamy wnioski o dzieciach na podstawie tego, co one robią w szkole czy przedszkolu. To tak, jakby wnioskować o naturze zwierząt na podstawie obserwacji zwierząt w zoo  – to Peter Gray tak pisze. Tworzymy sztuczną sytuację, wsadzamy w nią dzieci, potem je w tym sztucznym środowisku badamy i potem stwierdzamy, że to jest prawda o dzieciach jako takich.

Tworzymy więc system edukacji, programy, metody nauczania w oparciu o nasze wyobrażenia o dzieciach, a nie o to, jakie one są, czego potrzebują, jakie mają możliwości. I jak siedmiolatek mówi, że nie może pisać, albo pisze brzydko, bo boli go ręka, to mu nie wierzymy, tylko pytamy panią nauczycielkę, co robić, a pani mówi „Więcej ćwiczyć”.

I to często nie pomaga tylko szkodzi. Siedmiolatek nie ma jeszcze dojrzałych kości dłoni, u niego proces kostnienia jeszcze trwa. I jego naprawdę boli ręka podczas pisania, bo on jeszcze fizjologicznie nie jest na to pisanie w takich ilościach i takim tempie gotowy.

Ja myślę, że jeśli pozwolić dziecku działać tak, jak ono potrafi, po swojemu, tak jak mu najlepiej pasuje, to dzieci uczyłyby się o wiele więcej, niż wtedy, kiedy zmuszamy je, by robiło coś w sposób mu narzucony i w czasie, który my wyznaczymy.

Kolejnym grzechem szkoły jest uczenie dzieci pseudosamodzielności. O samodzielności rozmawiałyśmy już wcześniej. Powiedziałaś wtedy, że to, co my dorośli uważamy za naukę samodzielności, wcale nią nie jest.

Raz jeszcze to podkreślę: samodzielność nie polega na tym, że dziecko zrobi to, co chcemy, w taki sposób, jak my chcemy i zrobi to bez niczyjej pomocy. Prawdziwa samodzielność to umiejętność oceny sytuacji, przyjrzenia się zadaniu, oszacowania własnych możliwości i wyboru takiego sposobu działania, który mi najbardziej odpowiada. W tym zawiera się także proszenie o pomoc. Samodzielność nie oznacza działania w pojedynkę. Jednak w szkole więcej jest rywalizacji niż współpracy i wzajemnej pomocy.

Powinniśmy nauczyć dzieci świadomości siebie, umiejętności i gotowości sięgania po to, co jest im potrzebne.

Tak, tylko że nie uczymy tego. Szkoła – i rodzice też – mają postawę „ty nie wiesz, czego potrzebujesz, ja wiem lepiej, co jest ci potrzebne”. Szkoła nie uczy brania odpowiedzialności za własne procesy rozwojowe. „My ci powiemy, czego potrzebujesz się nauczyć, kiedy i jak”. I potem ludzie mający dwadzieścia lat mają ogromny problem z przejęciem odpowiedzialności za siebie, z tym, że to oni muszą sami wiedzieć, czego chcą się nauczyć, to oni muszą wiedzieć, gdzie tego poszukać, albo kogo poprosić o pomoc.

Bo człowiek nie przestaje się uczyć wraz ze skończeniem szkoły. Ten proces trwa przez całe życie.

Ale w szkole dzieci są przekonywane, że jeśli się czegoś nie nauczą w którejś klasie, to potem już będzie za późno. A wiadomo, że człowiek najefektywniej uczy się wtedy, kiedy potrzebuje. Angielskiego uczymy się nie tyle wkuwając słówka, co przez to, że jesteśmy otoczeni tym językiem. Znam wiele dzieci, które posługują się językiem angielskim, rozumieją, używają go tyle, ile potrzebują – do gier komputerowych, oglądania filmów na YouTube czy do zdobywania różnych informacji z internetu. Uczą się go, bo jest im potrzebny. I nawet nie wiedzą, że znają obcy język. I to nie jest nauka polegająca na tym, że się siada i się uczy.

To jest nauka wynikająca z tego, że akurat mam potrzebę zdobycia określonej wiedzy, więc ją zdobywam.

A jak jej nie potrzebuję, to choćby nie wiem, jak bardzo mnie zmuszano, to co najwyżej zapamiętam na chwilę, żeby zaliczyć test i potem zapomnę.

Drugi – oprócz potrzeby – element napędzający naukę to ciekawość.

Dzieci są niesamowicie ciekawe świata i z tej ciekawości uczą się bardzo wielu rzeczy. Nawet przedszkolaki potrafią mieć niezwykle obszerną wiedzę na tematy, które je pasjonują i ta wiedza znacznie przekracza nie tylko podstawę programową, ale też nierzadko poziom wiedzy wielu dorosłych. Z ciekawości uczą się różnych rzeczy także dorośli. Ludzie w ogóle uczą się, bo im to sprawia przyjemność. A my mamy wiele możliwości pokazania dzieciom różnych rzeczy tak, by im to sprawiało frajdę.

Ale często z tej możliwości nie korzystamy.

Bo to jest trudne, kiedy mamy ciśnienie, żeby dziecko nauczyło się określonych rzeczy w określonym czasie i w określony sposób. I jeszcze zdać z tego sprawdzian i udowodnić, że umie to, co my założyliśmy, że musi umieć.

Kolejna kwestia, która z tego wynika to różnica między rozumieniem czegoś, a umiejętnością zastosowania tego w praktyce. Możemy wytłumaczyć dzieciom różne zagadnienia tak, że one je zrozumieją, ale to wcale nie znaczy, że będą umiały zastosować je w praktyce. A w szkole często się o tym zapomina. I ocenia się dzieci poprzez to, czy potrafią swoją wiedzę zastosować w praktyce. Kiedy nie potrafią, uznajemy, że nie zrozumiały tematu. Mówimy dziecku „nie umiesz, nie rozumiesz” i dziecko nam wierzy, bo jesteśmy dorośli. W ten sposób pokazujemy dziecku, że jest głupie, co jest nieprawdą.

I nie zastanawiamy się nad tym, co tak naprawdę jest ważne w edukacji i o co nam w niej chodzi. Czy o rozumienie, wiedzę, czy o umiejętności, czy o dobre stopnie.

Wszyscy jesteśmy zaczarowani współczesną szkołą. Wszyscy do niej chodziliśmy i wyszliśmy z niej z przekonaniem, że dobre stopnie to jest coś ważnego w życiu.

Ja miałam same piątki, ale moich świadectw i dyplomu nigdy nie wyjęłam z szuflady.

A ja miałam piątki i jedynki. A są tacy, którzy są piątkowi i potem idą przez życie z presją, że zawsze muszą wszystko robić na piątkę, a są też trójkowi, którym jest w życiu trudno. I mówią swoim dzieciom „ucz się, miej dobre oceny, bo jak będziesz miał tylko trójki, to będzie ci w życiu tak źle, jak mnie”. To jest nieuprawnione wnioskowanie – skoro miałem w szkole same trójki, to każdemu kto ma same trójki będzie w życiu trudno. To jest nieprawda.

Bo są też ludzie, którzy mieli same piątki i też jest im w życiu trudno. Oraz trójkowi, którzy mają bardzo dobre życie.

A są też tacy, którzy nie kończą szkoły, tylko w wieku szesnastu lat wymyślają własne firmy, są wynalazcami, twórcami, robią niesamowite rzeczy, odnoszą sukcesy zawodowe. A wielu z nas wciąż sądzi, że jak ktoś nie ma wyższego wykształcenia to jego praca jest mało warta. Może były takie czasy, w których skończenie wyższych studiów gwarantowało dobrą pracę. Były takie czasy, kiedy od wykształcenia rzeczywiście dużo zależało i pokazanie dyplomu otwierało rożne możliwości. Były takie czasy, kiedy chodzenie do szkoły było jedynym sposobem zdobycia wiedzy i nie dało się tego zrobić inaczej. Ale dziś tak nie jest. Dziś bardzo wielu rzeczy, myślę że większości, można się nauczyć samemu korzystając z rozmaitych źródeł wiedzy. Dziś każdy kto CHCE zdobyć jakąś wiedzę, ma taką możliwość i nie musi w tym celu iść do szkoły. Może, ale szkoła nie jest jedynym sposobem.

Są oczywiście takie zawody, w których studia i nauka pod okiem doświadczonych mistrzów są niezbędne. Lekarzem nie zostanie się oglądając filmiki na YouTube. Ale uogólniając można powiedzieć, że szkoła nie jest potrzebna, by zdobyć wiedzę czy umiejętności.

Szkoła tym różni się od innych źródeł wiedzy, że w szkole to ktoś za nas decyduje, jaka wiedza jest nam potrzebna i co musimy zrobić, by w końcu zdobyć tę, której chcemy. Ktoś inny decyduje, czego mam się nauczyć najpierw, a czego później. Zwykle zaczyna się od tak zwanych podstaw, a potem przechodzi do bardziej złożonych wyzwań. Czyli jak chcę się nauczyć piec ciasta i idę do szkoły, to zanim w ogóle zacznę te ciasta piec, będę musiała nauczyć się o węglowodanach, składnikach odżywczych, rodzajach mąki i tak dalej.

I niektórym to może odpowiadać.

A niektórym nie. Ludziom często łatwiej jest czegoś się nauczyć, gdy zaczynają „od końca”. Czyli od tego, co ostatecznie chcą umieć lub zrobić. To jest ciekawsze. Potem w trakcie jak mierzą się z tym wyzwaniem okazuje się, że potrzebują jakichś umiejętności albo wiedzy, więc po nią sięgają. Mają uzasadnienie dla jej zdobycia – jest im potrzebna do ich projektu. Natomiast w szkole jest tak, że zanim się dzieci zabiorą za ciekawy projekt, to spędzają masę czasu na nauce tak zwanych podstaw, nie widząc w tym sensu, ani nie wiedząc, po co to jest im potrzebne.

Albo robimy odwrotnie – chcemy, żeby dziecko od razu nauczyło się czegoś i nie pozwalamy mu podzielić zadania na mniejsze części. Nie zgadzamy się, żeby dziecko uczyło się czegoś małymi krokami, tak jak potrafi, tylko od razu chcemy mieć efekt końcowy. A mielibyśmy ten efekt nawet większy, gdybyśmy pozwolili dziecku uczyć się takimi kawałkami i w takim tempie, jak jemu odpowiada. W rzeczywistości sprowadza się to często do tego, że torturujemy dzieci zmuszając je do przeczytania zbyt długiego tekstu, czy napisania wypracowania, kiedy ono jeszcze nie jest na to gotowe, kiedy to jest jeszcze dla niego zbyt trudne, to jest za dużo. Wtedy dziecko się niczego nie uczy, bo nie jest w stanie.

Skąd jednak mamy wiedzieć, czy jakieś zadanie jest dla dziecka zbyt trudne, czy za łatwe?

W większości przypadków, kiedy zapytamy dziecko, to ono nam powie. Kiedy będziemy uważnie obserwować dzieci – zauważymy. Kiedy będziemy słuchać tego, co mówią, to się dowiemy. Podstawą jest to, żeby przestać uczyć dzieci i pozwolić im, żeby uczyły SIĘ. Żeby dorośli zobaczyli, że każdy tak naprawdę uczy się sam i nie da się nikogo nauczyć niczego na siłę. A my możemy towarzyszyć dzieciom w tym procesie.

I starać się dostosować edukację do dzieci, a nie dzieci do wymyślonej przed ponad stu laty edukacji.

c

c

Agnieszka Stein – psycholog dziecięcy, autorka wielu artykułów i książek „Dziecko z bliska” „Dziecko z bliska idzie w świat” oraz „Akcja adaptacja”, więcej na: agnieszkastein.pl.

c

c

Elżbieta Manthey – założycielka Juniorowa, blogerka, dziennikarka, prezeska Fundacji Rozwoju przez Cale Życie, mama Marysi i Tymona. Propaguje wychowanie i edukację oparte na szacunku dla dzieci. Tropi nowinki i nowoczesne pomysły edukacyjne, angażuje się w różnorodne działania na rzecz lepszej edukacji. Miłośniczka książek, również tych dla dzieci i młodzieży. Najlepiej odpoczywa odwiedzając ciekawe miejsca i doświadczając świata wspólnie z mężem i dziećmi.