Kontrola, kary, nagrody, narzucanie norm, zawstydzanie, prawienie morałów, uzależnianie miłości od spełnienia pewnych warunków – to wszystko są metody wychowawcze, mające jedną wspólną cechę – wynikają z władzy nad dzieckiem. Stosując jedną z tych metod, wykorzystujemy tę władzę aby osiągnąć pewien cel – odpowiednie zachowanie naszego podopiecznego. Najciekawsze jest to, że dalekosiężne skutki są zwykle odwrotne od założonych, a przyjęte metody mają głównie negatywne efekty uboczne, mające kolosalne znaczenie dla rozwoju.
Młodzi chłopcy, podobnie zresztą jak dorośli mężczyźni, zwykle pochodzą do piłki nożnej jak do rywalizacji. W innych grach podwórkowych potrafią odnajdywać zabawę, ale piłka nożna jest przedmiotem ostrych emocji. W zeszłym roku, obserwując grupę takich chłopców i pracując z nimi jako nauczyciel i pedagog z przyjemnością włączyłem się w ich rozgrywki piłkarskie. Zarówno swoim zachowaniem jak zaniechaniem starałem się uwypuklać radość z samego grania, jednocześnie trywializując wynik. Chłopaki dobrze w to wchodzili, choć trzeba przyznać, że dziesięciolatkom szło gorzej niż sześciolatkom. Młodsze dzieci odnajdywały w grze więcej radości niż starsze, z przyzwyczajenia nastawione na wynik.
Raz do naszych rozgrywek dołączył jeden z ojców, który bardzo konsekwentnie nagradzał strzelone bramki. Cieszył się razem ze strzelcami obu drużyn, bił brawo, przybijał piątki, klepał po plecach. Stanowił duży kontrast z moim dużo bardziej stonowanym zachowaniem osoby cieszącej się z ładnego rozegrania czy dobrego podania, szczególnie gdy sprzyjało to grze zespołowej. Ja nie nagradzałem chłopaków pochwałami, zwyczajnie starałem się cieszyć z gry.
Wspomniany ojciec nie wrócił do naszych zabaw przez następny miesiąc, kiedy to ja musiałem wielokrotnie zbierać porzucone na boisku emocje dziecka, któremu nie udało się strzelić gola. Chłopak nie cieszył się z udanej akcji, podania, pomysłu. Był za to załamany, gdy piłka przeszła obok słupka. Nie gratulował bramkarzowi udanego przejęcia, a złorzeczył mu. Koledzy z jego drużyny kłócili się z nim, a ci z drużyny przeciwnej naigrawali się z nich. Proces tworzenia grupy pomiędzy tymi chłopcami został cofnięty o miesiąc i to przez jedno popołudnie z tatą pełnym dobrych chęci i pozytywnej energii. A wszystko dlatego, że nie wiedział, jak tragiczna w skutkach bywa moc nagrody.
Sztafeta pokoleń
Aby prowadzić wózek widłowy lub przeprowadzać operację potrzeba odpowiedniego przeszkolenia. W jednym przypadku trwa ono dwa tygodnie, w innym osiem lat. Jednak nikt nie wymaga od nas zaświadczenia przejścia odpowiednich kursów przed podjęciem najtrudniejszego zadanie naszego życia – bycia rodzicami.
Co prawda każdy z nas ma wbudowane w siebie style wychowania zaczerpnięte głównie od naszych rodziców, jednak wielu czuje się bezradnych i po omacku szuka porad ekspertów. Nasze bezmyślne „ile razy mam powtarzać”, czy „świetnie, tylko żeby potem nie było płaczu” boleśnie uświadamiają nam jak wiele kopiujemy ze stylu wychowania naszych rodziców, który tak gorliwie krytykujemy.
Odrzuciwszy naszych rodziców jako autorytety wychowania, szukamy wzorów gdzie indziej, niestety często trafiając na porady wynikające z przekonań lub moralności a nie wiedzy, skupione nie na potrzebach dzieci, lecz ich zachowaniu. Lata temu wzorem w dziedzinie wychowania były normy etyczne wynikające z religii i kształtu systemu społecznego. Najwyższą wartością w wychowaniu było posłuszeństwo (dziś często nazywane infantylnie „grzecznością”). Powiedzenie „dzieci i ryby głosu nie mają” dobrze oddawało ideał wychowawczy wcześniejszych pokoleń. W celu zapewnienia posłuszeństwa stosowano wszelkie możliwe metody, w tym kary cielesne.
Dziś, wraz z upowszechnianiem się praw człowieka i praw dziecka, uznajemy takie metody za niewłaściwe, ale ideał wychowania – „grzeczność” – pozostał aktualny.
Dlaczego tak się dzieje? Próba odpowiedzenia na to pytanie nadaje się na grubą pracę doktorską z dziedziny psychologii społecznej. Przyczyny są więcej niż złożone. Kopiowanie wzorców wychowawczych naszych rodziców, ta swoista „sztafeta pokoleń” jest jednym z wytłumaczeń. Prawdopodobnie wykorzystujemy mechanizm racjonalizacji (redukcji dysonansu poznawczego) w celu przekonania siebie, że właśnie ten model jest właściwy, bo inaczej nasze dzieciństwo stało by się w naszej pamięci udręką, a nasi rodzice – dręczycielami. Dodatkowo w życiu codziennym boimy się oceny otaczających nas ludzi, którzy zauważają tylko zachowanie. Obarczamy się odpowiedzialnością za zachowanie naszych dzieci i w efekcie skupiamy się na nim bardziej niż na ich potrzebach.
Paradoksalnie presja na kontrolowanie dziecka i jego zachowania wynika też z troski. Lubimy myśleć, że gdy zaprojektujemy dziecku życie – ustrzeżemy go od błędów, zapewnimy odpowiedni rozwój i edukację – sprawimy, że będzie lepsze od swoich kolegów i koleżanek w swoistym wyścigu. Wywieramy na niego presję, która ma doprowadzić do konkretnego wyniku, tak żebyśmy mogli być z niego dumni.
Alfie Kohn w swojej klasycznej już książce „Wychowanie bez nagród i kar” opisuje typową postawę amerykańskich rodziców jako „miłość warunkową”. Skupieni na zachowaniu używają oni słowa „jeśli”, stale wykorzystując swoją pozycję władzy. Behawioralne „dostaniesz cukierka, jeśli powiesz proszę”, „będziesz mógł pograć na telefonie, jeśli wyniesiesz śmieci”, „jeśli nie wrócisz przed dziesiątą, dostaniesz szlaban”. Według jego koncepcji dzieci uczą się, że mogą zasłużyć na akceptację swoich rodziców, tylko jeśli sprostają ich wymaganiom. Taki obraz wydaje się charakterystyczny dla całej kultury zachodniej, w tym polskiej.
Aby wymagania „jeśli” były możliwe do wyegzekwowania konieczny jest system kar i nagród przez rodziców narzucany i kontrolowany. Składa się on na skomplikowany system norm, który z łatwością wplata się w szkolny system narzucania opracowywanych treści oraz kontroli procesu edukacji przez ciągłe sprawdziany i formalną ocenę.
Dzieci, które się temu systemowi podporządkowują, zazwyczaj poddają się presji na osiągnięcie sukcesu poprzez rywalizację i zachowania określane w etyce jako egoistyczne. Te, które nie zgadzają się na presję, zazwyczaj się buntują i bunt ten zaczyna się już w wieku dwóch lat, przy „dostaniesz cukierka, jeśli powiesz proszę”. W każdym z przypadków skutkiem „miłości warunkowej” będzie skupienie się dziecka na tym jak widzą go inni, a nie na tym, czego ono pragnie czy czego potrzebuje. Jego motorem działań będzie motywacja zewnętrzna, a nie wewnętrzna, co prowadzić będzie do chwiejnej samooceny i utraty poczucia własnej wartości.
Kontrola nie działa
Na szczęście „surowe i apodyktyczne podejście do dzieci zazwyczaj nie daje dobrych rezultatów, choćby z tej prostej przyczyny, że naprawdę nie da się kontrolować dzieci, w każdym razie nie tak, jakbyśmy tego chcieli” – pisze Kohn.
Rozprawia się też po kolei ze wszystkimi mitami dotyczącymi wychowania warunkowego. Zauważa, że bojąc się utracić kontroli nad rozwojem naszego dziecka, decydujemy za niego nawet o tak podstawowych sprawach jak: w co ma się ubrać, kiedy zrobić siku, ile i kiedy zjeść.
Choć samodzielność uważamy za jedną z pożądanych cech u naszych dzieci, od początku sprawiamy, że nie potrafią rozpoznawać nawet swoich podstawowych potrzeb fizjologicznych.
Dobrze obrazuje to anegdota, gdy mama woła swoje dziecko, aby wrócić z placu zabaw do domu, a dziecko pyta: „a co, jestem zmęczony, czy głodny?”.
Ubezwłasnowolnienie to tylko jeden z efektów nadmiernej kontroli. Kolejnym, według Kohna, jest zaburzona moralność, a więc oparcie swojego zachowania o zewnętrzne systemy etyczne, moralne czy prawne, bez osobistej etycznej refleksji. Autor zwraca również uwagę na doniesienia naukowe, świadczące o utracie zainteresowania wykonywaną czynnością w momencie, gdy jest ona narzucona. Efekt ten świetnie znają rodzice uczniów, zauważający jak dziecko interesuje się fizyką do momentu, gdy zacznie się jej uczyć w szkole.
Jednym z negatywnych skutków ciągłej kontroli jest pogorszenie się relacji rodzic-dziecko. Jeśli rodzic ma wizję rozwoju swojego podopiecznego, na które dziecko się nie zgadza, musi nastąpić konflikt. Zwykle osoba dorosła sięga wtedy po cały wachlarz przemocowych metod, z karą i nagrodą na czele. Dziecku pozostaje krzyk, płacz i inne emocjonalne zachowania. Dorosły manipuluje, dziecko buntuje się lub ulega. W każdym przypadku relacje ulegają pogorszeniu.
Samo pojęcie „kary” coraz częściej wydaje się moralnie nie do przyjęcia. Niestety rodzice, za różnego rodzaju poradnikami w rodzaju karnego jeżyka, słowo „kara” zastępują innym – „konsekwencja”. Brzmi lepiej, ale to tylko retoryka. Nie zmieniamy swojego zachowania wobec dziecka, a jedynie inaczej je sobie tłumaczymy. Niezależnie jednak jak je nazwiemy, kary przynoszą dużo negatywnych efektów i żadnego, którego byśmy sobie życzyli. Alfie Kohn przytacza całą listę niekorzystnych konsekwencji stosowania kar. Wspomniałem, że ich stosowanie negatywnie wpływa na relacje w rodzinie. Dziecko, które uważa że potraktowane zostało niesprawiedliwie, nie będzie w przyszłości chętne podporządkowywać się prośbom rodzica.
Kara uczy wykorzystywania swojej siły, stanowiąc negatywny wzorzec moralny.
Kara w końcu traci swoją skuteczność, bo młody człowiek staje się coraz bardziej dorosły i coraz bardziej chce się zachowywać samodzielnie, często zaznaczając swoje potrzeby sprzeciwem dla zasady.
W końcu kary sprawiają, że trudniej jest przyjąć nam czyjąś perspektywę. Ukarana osoba ma raczej tendencję do myślenia, że została źle oceniona, niesłusznie osądzona. Zamiast zastanawiać się nad swoim postępowaniem, poszukuje argumentów, dlaczego zaszła wobec niej niesprawiedliwość. Przyzwyczajenie do takiego postrzegania samego siebie utrudnia samodzielne rozwiązywanie sporów i szeroko pojętą komunikację. W życiu dorosłym przyjmowanie postawy obronnej, wykształconej kontrolą i systemem kar w dzieciństwie, wpływa na wszystkie aspekty życia związane z jakąkolwiek komunikacją z inną osobą, również z partnerem i dziećmi.
Łatwo nam zaakceptować twierdzenie, że kary przynoszą niechciane skutki. Ale nagrody? Kohn udowadnia, że też. Mój syn powiedział kiedyś w swojej dziecięcej jasności umysłu, że jeśli się nie stosuje kar, tylko nagrody, to karą staje się brak nagrody. I na tym można by w zasadzie skończyć wywód, bo nagroda jest lustrzanym odbiciem kar.
Warto jednak podkreślić jeden ważny mechanizm, który następuje gdy stosuje się system nagród. Dobrze to widać w szkole, gdzie dzieci stopniowo przyzwyczajają się do faktu, że uczą się nie z wewnętrznej ciekawości, ale głównie dla ocen. System nagród (ocen) sprawia, że ich motywacja wewnętrzna zamienia się na zewnętrzną, a samoocena zaczyna zależeć od formalnej oceny. Jednocześnie spada poczucie własnej wartości, które według psychologów jest jednym z najważniejszych elementów stabilności psychicznej człowieka (czy mówiąc językiem potocznym – poczucia szczęścia). Co się dzieje, gdy motywacja zewnętrzna (system ocen) znika, bo kończy się szkoła? Dzieci tracą zainteresowanie nauką, czasem wręcz zastępując naukę różnymi pseudonaukami, które jawią się im ciekawsze niż cokolwiek związane ze szkołą.
Nowy start
Co w takim razie zrobić? Czy wystarczy zarzucić system kar i nagród, przestać mówić „jeśli” i organizować dzieciom życie? To będzie dobry start, ale to nie wystarczy.
Kohn proponuje wprowadzenie czegoś, co nazywa rodzicielstwem bezwarunkowym. Rodzic, który oduczy się ciągłego kontrolowania i poprawiania dziecka, ma szansę zauważenia czym dziecko się interesuje, autentycznego wejścia w jego życie.
Dzieci mają wielką potrzebę dzielenia się swoimi przeżyciami i zainteresowaniami z osobami najbliższymi. A osobami bliskimi stają się dla dziecka te, które okazują jemu zainteresowanie.
To wzajemne wzmocnienie – obustronne zainteresowanie pozbawione oceny, ale wymagające cierpliwości i czasu, jest podstawą, na której buduje się poczucie własnej wartości – fundament dobrostanu psychicznego dziecka.
Autor Wychowania bez nagród i kar proponuje listę wskazówek, które można zastosować w rodzicielstwie bezwarunkowym. Warto zacząć od postawienia relacji z dzieckiem na pierwszym miejscu – za każdym razem, gdy wynika pomiędzy tobą a dzieckiem konflikt – zapytaj siebie, czy twoja reakcja wynika z troski i miłości do dziecka? Może wynika z troski o siebie? To też jest ok. Ale jeśli wynika z troski o to, co o tobie lub twoim dziecku pomyślą sąsiedzi, to twoje zachowanie wymaga weryfikacji.
Przydatne w ćwiczeniu wrażliwości na dziecko jest przyjmowanie jego punktu widzenia. Wszyscy mamy problemy w wyrażaniu swoich emocji i potrzeb, dzieci też, dlatego jeśli dziecko mówi: „jesteś głupi”, to może ma na myśli „wydaje mi się, że nie potrafiłem się tak wyrazić, aby zostać przez ciebie odpowiednio zrozumiany”. Jest to trudna sztuka, ale przyjmowanie czyjejś perspektywy (zwane w nauce mentalizacją) jest kluczową ludzką umiejętnością. Warto ją ćwiczyć u siebie, nie tylko po to, żeby dziecko mogło się jej uczyć.
Pamiętajmy przy tym, że dzieci chcą się zachowywać sensownie, tak samo jak osoby dorosłe. Warto poświęcać czas, aby wytłumaczyć dziecku dlaczego postępujemy tak a nie inaczej, warto go przekonywać i czasem dać się przekonać. Nasze „bo ja tak mówię” może załatwić sprawę z pięciolatkiem w danym momencie, ale nie zmieni jego postawy i straci wszelką moc w odniesieniu do piętnastolatka.
Jednocześnie warto brać dzieci pod uwagę w podejmowaniu wspólnych decyzji. Oczywiście ich zakres powinien się zmieniać z wiekiem. Trzylatka spytamy o to czy woli zjeść truskawkę czy winogrono. Jednocześnie pomięcie trzynastolatka przy wyborze miejsca wspólnych wakacji prowadzić będzie do tego, że więcej nie zechce z nami nigdzie pojechać.
W relacji z dzieckiem warto stawiać sobie dalekosiężne cele.
Jeśli odrzucimy ciągłe zabieganie o odpowiednie zachowanie dziecka, łatwiej będzie nam zauważać, że jego „krnąbrność” sprawia, że staje się bardziej samodzielny i poszukuje sensu w swoim działaniu.
Jeśli, tak jak większość rodziców, będziemy chcieli, żeby nasze dzieci jako osoby dorosłe były samodzielne, kreatywne, potrafiące współpracować, pomocne, współczujące, odpowiedzialne – to łatwiej będzie nam zaakceptować, że zamiast odrabiać pracę domową z Mieszka I, wolą opiekować się małym kotkiem, a zamiast chodzić na lekcje tenisa wolą czytać Harrego Pottera.
Powinniśmy refleksyjnie podchodzić do własnych przyzwyczajeń, przekonań i oczekiwań. Raz wyrażone oczekiwanie niekoniecznie powinno być ostateczne. Kohn pisze nawet: „kiedy nasze dzieci nie robią tego, czego od nich oczekujemy, być może powinniśmy zrewidować swoje oczekiwania”. Zwróćmy uwagę na „być może”. Tu nie chodzi o to, żeby zgadzać się na każdy pomysł dziecka, bo to prowadzi do nieporadności zwanej czasem rozpieszczeniem. Sam Kohn powtarza za Juulem, że „dzieci rozpieszczone to takie, które dostają zbyt wiele tego czego przegną, a zbyt mało tego, czego potrzebują”. Rodzic posiada większą wiedzę i doświadczenie, ma też wyobraźnię kontekstu społecznego i konsekwencji pewnych działań. Powinien wyznaczać dziecku kierunek, ale nie oznacza to, że nie może zmienić zdania.
Warto też dzieci słuchać i obserwować. Małe dzieci lepiej od nas wiedzą kiedy są głodne i kiedy chce im się siku, starsze mają już szerokie spektrum zainteresowań niepoddających się naszej kontroli. Nie możemy zakładać, że wyrządzimy synowi przysługę, jeśli wyślemy go na kurs piłki nożnej, tylko dlatego, że tata chciał w młodości zostać piłkarzem. Być może syn pasjonuje się malarstwem i na piłce robi wszystko, żeby siedzieć na ławce rezerwowych.
Nie bójmy się błędów, starajmy się mieć kontakt ze swoimi uczuciami, bądźmy autentyczni, ale nie obciążajmy dzieci swoimi emocjami. Mamy prawo nawet rzucić talerzem o podłogę, gdy nas krew zalewa, ale nie mówmy potem, że „to twoja wina”. Możemy krzyczeć „jestem wściekły”, albo nawet „nie mogę z tobą wytrzymać”. Będzie to lepsze niż opanowany komunikat w stylu: „zrobiłeś źle, mamusia jest teraz z ciebie niezadowolona, za karę nie dostaniesz czekolady”. Jeśli nie wiesz czy postąpiłeś właściwie – pomyśl, jaki komunikat wolałbyś dostać od swojego małżonka lub współpracownika. Pomyśl, jak byś się czuł przy komunikacie, który przekazałeś swojemu synowi czy córce. I przy okazji – zadajmy dzieciom tylko takie pytania, na które można różnie odpowiedzieć. Pytanie „dlaczego nie podajesz ręki wujkowi” nie jest jednym z nich.
Wszyscy rodzice wiedzą, że rodzicielstwo wymaga czasu. Jednocześnie chcemy go jak najwięcej wygospodarować dla siebie. Wiemy, że dzieci trzeba odwieźć do szkoły i na zajęcia pozalekcyjne. Młodsze trzeba przebierać, robić im śniadanie, starszych pilnować, czy aby na pewno odrobiły pracę domową. W tym całym zamieszaniu próbujemy wyskrobać czas dla samego siebie. Dlatego gdy odwozimy syna na piłkę – rozmawiamy przez telefon lub słuchamy radia, zamiast pobyć z nim. To dlatego odsyłamy córkę do lekcji, gdy wieczorem chcemy obejrzeć Netflixa. Niestety, jak pisze Kohn „jeśli niechętnie poświęcamy swój wolny czas na zabawę z dzieckiem, albo chcemy, żeby w naszym domu zawsze panował ład i porządek, lepiej hodujmy egzotyczne rybki.” Czas i skupienie na dziecku jest niezbędnym elementem jego rozwoju. Dzięki zainteresowaniu jego życiem rodzi się między wami więź, której nie zerwą młodzieńcze fascynacje samodzielnością. Ważne jest jednak to, że z perspektywy dziecka czas który spędzacie na trybunie sali, na której dziecko ćwiczy – nie jest czasem spędzonym z nim. Liczy się tylko czas budujący waszą relację. Dlatego też może lepiej czasem odpuścić dodatkowe zajęcia z tenisa i zwyczajnie pójść z synem lub córką na spacer.
Tekst powstał jako refleksja wobec klasycznej już pozycji Alfiego Kohna „Wychowanie bez nagród i kar”.
autor: Borys Bińkowski – doktor geografii, pasjonat nauk wszelkich, edukator, nauczyciel, zwolennik racjonalnego patrzenia na rzeczywistość. Specjalizuje się w naukach przyrodniczych i historii. W działaniach edukacyjnych stawia na interdyscyplinarność i metody projektowe. Aktywnie uczy się nowych metod pracy z dziećmi. Działa naukowo w przestrzeni na pograniczu psychologii, edukacji i neuronauk. Jego pasją jest bieganie po krzakach z kompasem w ręku. Lubi też muzykowanie, w czasie którego nie rozstaje się z gitarą.
Borys Bińkowski prowadzi projekt badawczy pt. “Szkoła od Nowa”, której celem będzie publikacja pod tym samym tytułem. Projekt i publikacja ma za zadanie zebranie współczesnej wiedzy na temat edukacji i rozwoju dziecka oraz doświadczeń osób pracujących w szkołach alternatywnych wobec edukacji publicznej. W jego wyniku, po raz pierwszy w Polsce, kompleksowo zaproponowane zostaną rozwiązania ułatwiające stworzenie własnej szkoły alternatywnej.
Wychowanie bez nagród i kar
Alfie Kohn
Wydawnictwo MiND
Discover more from Juniorowo
Subscribe to get the latest posts sent to your email.
4 komentarze
Mario
13 czerwca 2019 at 07:39To jak jeszcze mozna cofnac czas i wybrac te rybki egzotyczne? Czy to taki szczegol, o ktorym nie warto juz wspominac?
Renata
13 czerwca 2019 at 01:38Mogę powiedzieć, że ja jestem takim szczęśliwcem, że zostałam wychowana bez nagród i kar.. Byłam wyjątkowo grzecznym i posłusznym dzieckiem, choć może to źle brzmi z punktu widzenia politycznej poprawności, która każe dzieciom być “naturalnym”. Ale właśnie to wynikało z mojej natury, którą moi rodzice uszanowali. . , Nie byłam nigdy uderzona, nawet nie przypominam sobie by mnie ktoś upominał. Rodzice od dziecka traktowali mnie z szacunkiem i uwagą. Raczej obserwowali mój rozwój i pomagali niż cokolwiek narzucali. Moja mama mówiła, że od dziecka byłam bardzo odpowiedzialna i zachowywałam się jak dorosły człowiek. Od najmłodszych lat wykazywałam też zainteresowanie nauką, sama nauczyłam się czyta w wieku 4 lat, potem dobrze radziłam sobie w szkole, opiekowałam się swoją 5 lat młodszą siostrą. Ojciec mój dużą wagę przywiązywał do samokształcenia i samowychowania, uczył mnie tego, motywował, inspirował, przypominam sobie, że uczył mnie grać na gitarze i zrobił mi “kurs fotografii”. Jednocześnie rodzice prowadzili swoje życie, którego byłam świadkiem. Ojciec wiele czytał i często dzielił się komentarzami na głos i swoimi przemyśleniami na temat lektury, gazety czy obejrzanej audycji tv. Rodzice uczestniczyli także w podziemnych akcjach Solidarności i tego też byłam świadkiem. Wskutek czego nawet o tym nie wiedząc od dziecka bylam samoukiem. Pamiętam, ze gdy przyszłam do liceum nie umiałam funkcji kwadratowej, natomiast fizyk wymagał. Mam dała mi wtedy swoją akademicką książkę (po rosyjsku) i z niej nauczyłam się sama. Żałuję jednego, że moja mama nie wymagała ode mnie porządku. Była na tyle dyskretna i nie chciała zwracać mi uwagi, że sama sprzątała. Wskutek czego niestety do dziś jestem bałaganiarzem. Zastanawia mnie jednak niezwykła pokora moich rodziców, którzy to akceptowali.
Julia
9 czerwca 2019 at 19:28Bardzo ciekawy tekst, jak najbardziej zgadzam się w wielu kwestiach. Jednak zdziwił mnie fragment : “Możemy krzyczeć „jestem wściekły”, albo nawet „nie mogę z tobą wytrzymać”. Będzie to lepsze niż opanowany komunikat w stylu: „zrobiłeś źle, mamusia jest teraz z ciebie niezadowolona, za karę nie dostaniesz czekolady”.
Zawsze wydawało mi się, że tak dosadne i krzywdzące słowa “nie mogę z tobą wytrzymać” dziecko odbierze bardzo osobiście i nie przefiltruje tej informacji, wobec czego będzie myśleć, że po prostu go nienawidzimy. Takie słowa z ust rodzica są dla mnie niewyobrażalnie krzywdzące i chyba już wolałabym usłyszeć drugi komunikat, że mama jest TERAZ ze mnie niezadowolona. Ale to moja opinia 🙂
Borys
5 lipca 2019 at 10:25Borys Bińkowski: odpowiadam na polemikę z 9 czerwca. Zgadzam się, że “nie mogę z tobą wytrzymać” nie jest komunikatem, który chcielibyśmy słyszeć od najbliższych. Jednak czasem nam się zdarza, że nie możemy z kimś wytrzymać. Z żoną, dzieckiem, teściem, matką. Uważam, że głęboka relacja wymaga wtedy szczerości, bo jeśli nie wyrazimy swoich uczuć, będziemy się kisić w udawaniu, które w końcu zaszkodzi relacji dużo mocniej. Oczywiście można próbować modyfikować nasz przekaz i mówić np. “jestem zmęczony tą rozmową, potrzebuję ochłonąć”. Mimo wszystko uważam, że osobisty wybuch, który może się wszystkim zdażyć, jest dużo lepszy niż skalkulowane przeżucenie odpowiedzialności na inną osobę, w szczególności dziecko. Dlaczego, dlatego, że przeżucanie na kogoś winy jest atakiem i ta druga osoba skupi się na obronie, a osobisty wybuch częściej skłoni do współczucia, próby utożsamienia się z kimś.