Chociaż łączy nas jeden cel – jak najlepszy rozwój i edukacja dzieci – rzadko potrafimy zjednoczyć siły w jego osiągnięciu. Rodzice i nauczyciele – najważniejsi dorośli w życiu dzieci patrzą na siebie nieufnie, angażują się w spory, lekceważą się wzajemnie i dyskredytują swoje kompetencje. I choć walczą “o dobro dzieci”, dzieciom to na dobre nie wychodzi. Dlaczego rodzicom i nauczycielom tak trudno dojść do zgody i zaufania? Jakie są relacje między nimi, dlaczego są tak trudne i co można zrobić, by było lepiej? O tym rozmawiają: Elżbieta Manthey – mama (Juniorowo), Ola Jurkowska – nauczycielka oraz Tomasz Tokarz – ekspert w dziedzinie edukacji .

Elżbieta Manthey: Kiedy mój syn poszedł do szkoły, byłam pełna zapału i wyobrażałam sobie, jak będzie wspaniale, kiedy w moim i męża rodzicielskim zadaniu prowadzenia młodego człowieka przez świat wesprze nas jeszcze ktoś – mądry, doświadczony nauczyciel. Myślałam z radością, jak będziemy się nawzajem dzielić obserwacjami, inspirować wychowawczo, że dzięki temu nasze dziecko będzie mogło jeszcze wspanialej rozwinąć skrzydła. Tymczasem w szkole spotkałam panią, która sprawiała wrażenie, jakby unikała kontaktu z rodzicami, dawała do zrozumienia, że “czepiamy się” i za dużo wymagamy. Czy naprawdę zbyt wiele oczekiwałam? Czy tak wyglądają typowe relacje rodzice-nauczyciel?

Tomasz Tokarz: Nie ma chyba typowych relacji. W każdej szkole wyglądają nieco inaczej. Niemniej w wielu placówkach można zaobserwować spięcia, którego nie doświadczały wcześniejsze pokolenia. Niegdyś nauczyciel miał mocny autorytet zewnętrzny – płynący z roli, w jakiej był obsadzony. Wspierana była przez rzeczywistą przewagę erudycyjną czy intelektualną. Trudniej było kwestionować jego pozycję. Dzisiaj rodzice często są lepiej wykształceni niż nauczyciele. Czasem mają nad nimi także przewagę świadomości, rozpoznania nowych trendów, innowacyjnych rozwiązań. Trudno im zaakceptować marazm i archaiczność rozwiązań stosowanych przez niektórych nauczycieli – którzy przecież nie zawsze trafiają do szkół kierowani autentyczną pasją i powołaniem.

Ale to tylko jedna strona medalu. Druga wiąże się z rodzicielskimi roszczeniami. Cześć rodziców sama jest mocno zagubiona i zalękniona. Pełna niepewności. Brakuje im zaufania do kadry. Są podatni na opinie z zewnątrz. Nie do końca wiedzą, czego oczekują. Chcieliby edukacji mniej obciążającej a jednocześnie efektywnej, otwartej ale i dyscyplinującej, zindywidualizowanej ale przygotowującej do ról społecznych. Wszystkich postulatów nie da się pogodzić. Ich aktywizacja jest wtedy chaotyczna i incydentalna.

Oczywiście jest też grupa rodziców (najliczniejsza zresztą), która jest oderwana od szkolnego życia. Przywozi dziecko i odchodzi, traktując placówkę jak przechowalnię. Jest tyle stylów obecności w szkole i komunikacji z nauczycielem, ilu rodziców.

Ola Jurkowska: Wydaje mi się, że duża część rodziców, ale i nauczycieli w chwili obecnej jest zagubiona. Szkoła już nie jest miejscem, gdzie nauczyciel ma całkowity autorytet, tak jak to było kiedyś. I ani rodzice, ani nauczyciele nie odnajdują się dobrze w tej sytuacji. Chyba właśnie przez to, że obie strony nie do końca wiedzą czego powinny oczekiwać, na co mogą się zgodzić, a o co trzeba walczyć. Z jednej strony słyszą – „dyscyplina – dzieci trzeba nauczyć posłuszeństwa” z drugiej – „indywidualizacja i dostosowanie potrzeb do każdego ucznia.” Z jednej strony – “przeładowanie materiałem”, z drugiej – „lepiej przygotowywać do egzaminów, więcej uczyć, więcej zadawać.”  Do  końca nie wiadomo, po której stronie stanąć. I jedni mówią logicznie i drudzy całkiem z sensem. I trudno to pogodzić. Szczególnie, że w jednej klasie są zwolennicy wielu opcji. Dla jednych rodziców, postawa nauczyciela jest zbyt przyzwalająca, bo pozwala dzieciom na ich zdaniem zbyt dużo, dla innych – nauczyciel niewystarczająco stara się spełnić potrzeby ich dziecka. Do tego dochodzą jeszcze często ograniczenia formalne czy niepisane zasady funkcjonujące w danej szkole, o których rodzice często nie mają pojęcia. A wiadomo, wszystkim nie da się dogodzić. I nauczyciel często ma wrażenie, że co by nie zrobił – wszyscy są przeciwko niemu.

Elżbieta Manthey: W związku z tym nauczyciele do wszystkich nastawiają się na wszelki wypadek tak, jak do tych tzw. roszczeniowych rodziców. Ale widzę też, że nie tylko po stronie nauczycieli jest nieprzyjazne i nieufne nastawienie. Rodzice też często przychodzą do szkoły albo zalęknieni, albo z postawą charakterystyczną dla roszczeniowego klienta.

Tomasz Tokarz: Obie strony reagują na siebie wrogo. Często na forach widać wzajemne przerzucanie odpowiedzialności za złe funkcjonowanie dziecka w placówce. Z czego to wynika? Z tego samego, z czego biorą się konflikty dotyczące innych kwestii. Mamy coraz więcej podziałów w polskim społeczeństwie. Brakuje nam wszystkim umiejętności komunikacji. Otwartego i zarazem asertywnego wyrażania swoich potrzeb. Czasem ulegamy sugestiom innych. Tworzą się kółka intensywnej krytyki, gdzie rodzice nakręcają się wzajemnie przeciw szkole. Z drugiej strony – także nauczyciele krzepną w oporze, kryjąc się za barykadą słów: „nikt mi nie będzie mówił jak mam uczyć”. Kolektywnie narzekają na rodziców. Nie tędy droga. Wszyscy mamy przecież ten sam cel – dbanie o rozwój młodych pokoleń.

Ola Jurkowska: Oczywiście nauczyciel powinien być otwarty, powinien tłumaczyć rodzicom sytuacje, rozmawiać z nimi, brać pod uwagę ich zdanie, ale też nie zawsze może zrobić to, co rodzicom się wydaje, że powinien. Ale żeby podjąć taką konstruktywną rozmowę z rodzicami, trzeba wiedzieć co się robi i po co się to robi. Trzeba mieć sporo pewności siebie i wierzyć w swoje umiejętności. A tego młodym nauczycielom, którzy dopiero zaczynają – często brakuje. Mogą to zyskać z czasem, o ile nie przyjmą za wcześniejszym pokoleniem przekonania, że rodzic się nie zna, nie ma nic do gadania i w ogóle bez sensu jest zaczynać jakąkolwiek dyskusję. Nie mówię, oczywiście, że wszyscy nauczyciele starszego pokolenia są złymi pedagogami, ale niestety często z wiekiem w tym zawodzie przychodzi marazm i apatia. Wydaje mi się, że właśnie w ten sposób powstaje później atmosfera, w której i rodzice i nauczyciele na wszelki wypadek zakładają złe intencję strony przeciwnej. Zamiast zastanawiać się wspólnie co można rzeczywiście zrobić dla dobra dziecka.

Elżbieta Manthey: Dzieci dostrzegają te niezbyt przyjazne relacje rodziców z nauczycielami, widzą, z jakimi emocjami idziemy do nauczyciela, z jakimi wracamy. Do tego często wartości przekazywane w domu rozjeżdżają się z tymi ze szkoły. Im dłużej się temu przyglądam, tym mniej dziwią mnie problemy wychowawcze i tak zwane złe zachowanie dzieci w szkole. Rodzice i nauczyciele są dla dzieci w tym wieku najważniejszymi osobami, autorytetami, źródłem wiedzy o świecie. Dziecko nie może dobrze funkcjonować w sytuacji, kiedy od tych ważnych dla siebie osób dostaje sprzeczne komunikaty i kiedy dorośli podważają nawzajem swoje kompetencje.

Tomasz Tokarz: Podstawowa potrzeba dziecka wiąże się z bezpieczeństwem. Pragnie stabilności, porządku, jasnych zasad. Nie lubi funkcjonować w dysonansie, rozedrganiu, niepokoju. Dlatego kluczowa jest spójność podmiotów troszczących się o jego rozwój. Nie może działać w rozerwaniu między posłuszeństwem wobec rodziców i zaufaniem do nauczyciela. Wszelkie konflikty na linii: rodzice-nauczyciele zaburzają jego odczucie bezpieczeństwa. Może mieć to oczywiście przełożenie na efektywność uczenia się. Mam jednak wrażenie, że dzieci są w miarę odporne na te scysje. Nie borą ich do siebie.

Elżbieta Manthey: A ja myślę, że trwająca latami nieufność czy nawet wrogość między rodzicami a nauczycielami nie jest dzieciom obojętna. Sprzeczne wskazówki, wykluczające się wartości uczą dzieci konformizmu, kombinowania, zachęcają do kłamstwa, w końcu sprawiają, że nikogo z dorosłych nie darzy szacunkiem ani zaufaniem. A jestem przekonana, że dzieci, nawet te starsze, nastoletnie, potrzebują dorosłych, którym mogą zaufać, którzy są dla nich autorytetami. Dlatego zastanówmy się, co możemy zrobić, żeby na linii rodzice-nauczyciele przestało iskrzyć, żebyśmy nauczyli się współpracować.

Ola Jurkowska: Wydaje mi się, że powinniśmy zacząć tak naprawdę od edukacji nauczycieli. Z jednej strony potrzebna jest nam umiejętność komunikacji z rodzicami. To jest coś, czego można się nauczyć, ale nikt nas tego tak naprawdę nie uczy. Ani na studiach, ani później, już w pracy. Z drugiej strony jeśli nauczyciel będzie dobrze przygotowany do swojej pracy, będzie miał wiedzę zarówno teoretyczną jak i praktyczną, będzie wiedział jak funkcjonuje szkoła, co można zrobić, a czego nie, to będzie mu łatwiej rozmawiać z rodzicami o kwestiach merytorycznych, będzie pewniejszy siebie, a przez to też łatwiej mu będzie potraktować uwagi rodziców jako troskę o dziecko, a nie jako atak personalny.

Tomasz Tokarz: Jak już wspomniałem dziecko musi działać w środowisku, które daje mu stabilność. Wtedy może rozkwitać kreatywność, realizować się wewnętrzna motywacja, pasja. Kluczowa jest tu otwartość obu grup: nauczycieli i rodziców. Trudno kwestionować fakt, że rodzice mają prawo wiedzieć, jak uczą się ich dzieci. Mają prawo do oddziaływania na kierunki i sposoby kształcenia osób, które są dla nich najważniejsze. Z drugiej strony nauczyciele mają też swoje racje. Dobry nauczyciel, z dużą intuicją wspartą wiedzą i doświadczeniem, wie jak poprowadzić dziecko. Czasem warto mu po prostu zaufać. Zabrzmi to banalnie, ale obie grupy muszą się nauczyć ze sobą współpracować, słuchać się wzajemnie i słyszeć. Warto by nauczyciele spotykali się regularnie z rodzicami, informując ich o postępach dziecka, o jego atutach, możliwościach, potencjale. Warto skupiać się na mocnych stronach. Nic tak nie działa łagodząco na zatroskanego rodzica jak słowa z stylu: „pani syn to naprawdę bystry chłopak” czy „pani córka jest świetna w kreatywnym myśleniu”. Często sami rodzice nie zdają sobie sprawy z talentów dziecka. Nauczyciel może im pomóc spojrzeć na nie inaczej. Wyjść poza schematy. Dostrzec w nim kogoś więcej niż rozbrykanego łobuza czy nieśmiałą nastolatkę.

Ola Jurkowska: Do mnie na przykład przemawia wizja indywidualnych rozmów z rodzicami, jakie znamy z amerykańskiego systemu szkolnictwa, gdzie nauczyciel wspólnie z rodzicem przeglądają pracę dziecka, nauczyciel pokazuje zarówno mocne strony jak i to, nad czym dziecko musi jeszcze popracować. Wydaje mi się, że to stwarza dużo lepszą atmosferę do rozmowy, niż polska wywiadówka na którą zarówno rodzice jaki i nauczyciele idą często ze strachem w oczach. Chociaż oczywiście nie jest tak, że jeśli raptem z polskiej wywiadówki uczynimy indywidualne spotkanie nauczyciela z rodzicami, to w magiczny sposób zaczniemy się dogadywać. Zresztą w obecnych warunkach pracy nie jest to takie łatwe do zorganizowania dla nauczycieli, a dokładanie im kolejnych bezpłatnych godzin siedzenia w szkole nie sprawi, że będą przychylniej nastawieni do uczniów i rodziców.

Elżbieta Manthey: Jako rodzic nie oczekuję codziennych relacji o moim dziecku, ani regularnych pochwał, a indywidualne omówienie edukacji mojego syna wystarczyłoby mi dwa razy w roku. Doceniam natomiast, kiedy nauczyciel mówi mi, jeśli wydarzyło się coś szczególnego – zarówno coś niepokojącego, jak i coś wspaniałego. To może być dziesięciominutowa rozmowa, kiedy odbieram syna ze szkoły.

I w drugą stronę: jeśli mogę opowiedzieć nauczycielowi o moim dziecku, a on z zainteresowaniem słucha, to wiem, że interesuje się nim, że ten młody człowiek faktycznie go obchodzi. I myślę, że informacje ode mnie mogą bardzo pomóc nauczycielowi poznać i zrozumieć moje dziecko, dostosować metody pracy do jego możliwości, a w efekcie osiągnąć edukacyjne cele mniejszym kosztem i bardziej skutecznie. Nauczycielska postawa “nikt mi nie będzie mówił, jak mam uczyć” oznacza przekreślenie całej wiedzy rodziców o dzieciach. A przecież to rodzice znają swoje dzieci od urodzenia, a nauczyciele dopiero je poznają. Wzajemna otwarta komunikacja może tę wiedzę pomnożyć z pożytkiem dla wszystkich.

Ola Jurkowska: Myślę, że Twoje oczekiwania są jak najbardziej sensowne, jeśli myślimy o tym jak najlepiej wykorzystać potencjał Twojego dziecka. Problem jednak w tym, że często wykorzystanie potencjału jest na dość dalekim miejscu na liście nauczyciela. Dość łatwo na pierwsze miejsca wciskają się „wypełnianie programu”, „panowanie nad klasą”, „tworzenie niezbędnej dokumentacji” i jeszcze pewnie kilka innych rzeczy. Oczywiście wszystko zależy od szkoły, ale często nacisk na wymienione przeze mnie czynniki jest w szkole tak duży, że nawet nauczyciel, nazwijmy tu „z misją” zaczyna myśleć w takich kategoriach. Czy zdążę – z książką,  z godzinami? Czy kiedy tłumaczę indywidualnie temat Kowalskiemu, Nowak nie pogryzie Iksińskiej? Często też nauczyciele nie mają zwyczajnie czasu na spokojną rozmowę z rodzicem. Bo dyżur, bo dzieci trzeba sprowadzić na obiad, bo trzeba biec do innej klasy i przygotować tam potrzebne materiały, bo ktoś się skaleczył, ktoś inny „się przezywa”, i trzeba zająć kolejkę do ksero, żeby zdążyć wydrukować sprawdziany, a i do łazienki czasem przydałoby się jednak pójść. Więc często nawet jeśli nauczyciel chce rozmawiać z rodzicami, trudno jest to zorganizować na co dzień. Chociaż oczywiście – różne szkoły mają różne możliwości i priorytety.

Tomasz Tokarz: Być może włożę kij w mrowisko,  ale wydaje mi się, że większość rodziców nie ma w sobie wielkiej ochoty, by żyć życiem szkoły. Myślą kategoriami: „jak dobrze byłoby znaleźć placówkę, w której nie musiał(a)bym być”.  Której zaufaliby, na tyle, by z czystym sumieniem powierzyć swoje dzieci. I ja to doskonale rozumiem. Ilu z nas ma czas i energię, by stale i aktywnie włączać się w działania szkoły. Mamy swoje zadania i obowiązki. Jednym z elementów dorastania jest stopniowe nabywanie samodzielności, autonomii, niezależności – także od rodziców. Szkoła jest miejscem, gdzie może się to dokonywać. Być może nieprzypadkowo placówka, która stała się wręcz alegorią wolnej edukacji służącej dzieciom i która przetrwała sto lat powstała jako szkoła bez rodziców (internatowa). Chodzi o oczywiście o Summerhill.

Elżbieta Manthey: To oczywiste (i doskonale to widzę obserwując rodziców w szkole, rozmawiając z nimi), że ilu rodziców, tyle oczekiwań i wyobrażeń. Chodzi mi jednak o znalezienie jakiegoś wspólnego mianownika, czy może jakiejś mentalnej przestrzeni, w której gotowi bylibyśmy – rodzice i nauczyciele – spotkać się w zgodzie i z otwartością, żeby tworzyć wspólnotę na rzecz dzieci. To nie jest utopia! Są szkoły tworzące społeczność nauczycieli, uczniów i rodziców.

W szkole, w której mój syn zaczynał swoją edukację wytrzymaliśmy pół roku. Nie udało nam się zbudować porozumienia z panią wychowawczynią, a jej zdobyć naszego zaufania. Grono rodziców również okazało się mieć inne priorytety niż my. Przenieśliśmy się więc do innej szkoły. Syn uczestniczył w podejmowaniu tej decyzji. Wybraliśmy szkołę, w której i on i my czujemy się bardziej “u siebie”, poziom wzajemnego zaufania, jakość komunikacji z nauczycielami są znacznie lepsze. Nie wszystko jest tak, jak bym chciała, ale mam poczucie bycia w dialogu, elastyczności z obu stron, otwartości i chęci zrozumienia się wzajemnie. Ale niewielu rodziców ma taką możliwość, żeby po prostu zmienić szkolę i trafić na taką, w której doskonale się odnajdą. Co więc powinni zrobić rodzice, a co nauczyciele, żeby pójść w kierunku poprawy relacji? Kto powinien zrobić pierwszy krok?

Ola Jurkowska: Ważna jest otwartość obu stron, ale to nauczyciel jest tutaj tą stroną bardziej profesjonalną, jeśli mogę to tak określić. Gdy nauczyciel uczy się uczyć, powinien też uczyć się rozmawiać z rodzicami i w pewnym senie „uczyć” też ich, a nie tylko dzieci. Rodzice przecież pochodzą z rożnych  środowisk, jedni mają większą wiedzę, większą otwartość, inni mniejszą. Nie można od nich wymagać, że będą brali lekcję z komunikacji z nauczycielem. Tak jak od klienta sklepu z komputerami nie można wymagać, żeby znał się na komputerach. Oczywiście jeśli się zna – łatwiej sprzedawcy będzie się z nim dogadać. Ale jeśli przychodzi i mówi – „Chcę komputer, ale nie mam zielonego pojęcia jaki” to (uczciwy) sprzedawca nie wyśle go na kurs, tylko spróbuje mu pomóc i skompletować odpowiedni do jego potrzeb zestaw. To część zawodu. Przynajmniej moim zdaniem.

Tomasz Tokarz: Nauczyciele powinni wychodzić z inicjatywą także dla własnego komfortu. Powinni wyprzedzać lęki i traumy rodziców, uspokajać ich. Otwierać się na to, co mówią – co nie znaczy, że automatycznie uwzględniać ich żądania. Jeśli nie są one realne – odmówić i umieć wyjaśnić motywy swoich decyzji. Wymaga to jednak wysokiego poczucia własnej wartości nauczyciela. By nie załamał się narzekaniami, nie ulegał bezkrytycznie postulatom, ani (z drugiej strony) nie lekceważył ich, traktując je jako zamach na swoje „ja”, by nie reagował agresywnie czy z fochem na głosy rodziców. Sam musi mieć sporo w środku przepracowane, by zachować siebie (swoją wizję dydaktyczną opartą na rozpoznaniu potrzeb dzieci) a jednocześnie nie zamykać się na opinie z zewnątrz. To praca dla cierpliwych i odpornych. Dla ludzi z autentycznym powołaniem.

Co mogą zrobić rodzice? Jeśli mają duże oczekiwania to powinni rozsądnie wybrać szkołę dla swoich dzieci – o ile oczywiście dysponują wyborem. Szkołę autorską, przyjazną, kierowaną przez mądrego, refleksyjnego dyrektora, dysponująca kompetentną, świadomą kadrą pedagogiczną. A potem zaufać procesom, które się w niej dzieją.

Wszystkie grupy tworzące środowisko szkolne winny się bardziej słuchać. Także rodzice powinni słuchać swoich dzieci. I uwzględniać ich zdanie. Jeśli pani im odpowiada – zaufajmy ich odczuciom.

c

Ola Jurkowska – nauczycielka języka angielskiego, której praca w szkole uzmysłowiła, jak absurdalne może to być zajęcie. W trosce o własne dzieci stara się zatem na własną rękę szukać sensownych rozwiązań w tej dziedzinie. Prowadzi bloga o edukacji, wychowaniu i zabawie – www.naszekluski.pl.c

Tomasz Tokarz – wykładowca, coach, trener, mediator. Nauczyciel w szkołach alternatywnych. Blog: Innowacyjna edukacja. Fan nowych technologii. Członek Rady Programowej Sieci Kompetencji Cyfrowych KOMET@. Prowadzi szkolenia dotyczące wykorzystania urządzeń mobilnych w realizacji podstawy programowej. Kontakt: t.tokarz@wp.pl

 

foto: fosa. (CC BY-NC-ND 2.0)

 

c