Po co właściwie jest matura? Takie pytanie zadałem sobie w miniony poniedziałek, gdy – poproszony o nagłe zastępstwo – zostałem członkiem komisji maturalnej w czasie pisemnego egzaminu z języka polskiego. Obserwując maturzystów miałem mnóstwo czasu na przemyślenia dotyczące egzaminu dojrzałości.

Matura na poziomie podstawowym trwa 170 minut, czyli trzy godziny bez dziesięciu minut. Plus czas potrzebny na sprawdzenie tożsamości zdających, rozlosowanie miejsc w ławkach, rozdanie arkuszy, odpieczętowanie ich i – ponieważ maturzysta pozostaje anonimowy dla oceniającego – przyklejenie kodów kreskowych. Gdy wszystkie formalności zostają spełnione, przewodniczący komisji maturalnej ogłasza rozpoczęcie egzaminu i zapisuje czas startu i zakończenia na tablicy. W sali wisi też duży zegar, żeby każdy mógł śledzić upływ czasu.

A czas płynie zupełnie inaczej dla piszących i dla nauczycieli, którzy tworzą komisję. Ci pierwsi są całkowicie pochłonięci egzaminem, ci drudzy… nudzą się setnie. Zawahałem się przy użyciu tak przyziemnego określenia, bo jakże to: egzamin dojrzałości, najważniejszy egzamin w życiu, jak się często określa maturę, a tu zwykła nuda? Owszem tak. Nie waham się przyznać, że te trzy godziny spędzone na egzaminie dłużyły mi się, jak nigdy w życiu.

Uczniowie, jak zaznaczyłem, byli całkowicie zatopieni w pracy. Obserwowałem ich, jak pisali: obracali w dłoniach długopisy i spoglądali w dal nieobecnym wzrokiem zastanawiając się nad odpowiedziami. Czasami podnosili brew w zdumieniu, gdy czytali kolejne pytanie, czasami wzdychali głęboko. Cisi, nieobecni, z poważnymi, ściągniętymi stresem twarzami. Jakiż kontrast przedstawiali w porównaniu ze mną i pozostałymi członkami komisji.

Zastanawiałem się, czy będą próbowali ściągać. Nie zauważyłem takiego zachowania. Może dlatego, że pisali egzamin z polskiego, gdzie nie wymaga się wykucia na pamięć wzorów czy twardych faktów. Może nasz wzrok okazał się dla nich zbyt czujny. A może byli po prostu dobrze przygotowani?

Salę wypełniała cisza dzielona na sekundowe interwały głośno tykającego zegara. Egzamin dojrzałości – myślałem – co ta nazwa właściwie oznacza? Czy młodzi ludzie, którzy ją zdają, automatycznie stają się dojrzali? Przecież jeszcze do niedawna były to po prostu dzieci. W jaki sposób matura może zmienić ich w osoby dojrzałe? Czy matura rzeczywiście jest cezurą oddzielającą dzieciństwo od dorosłości? Tak jak ukończenie osiemnastego roku życia potwierdzone otrzymaniem dowodu osobistego? Czy fakt, że od tej pory możemy głosować, kupować alkohol, starać się o prawo jazdy oraz o wstęp na uczelnię wyższą sprawia, że stajemy się dojrzali?

Pamiętam siebie w wieku maturalnym. Określenie, że miałem pstro w głowie, jest dużym niedopowiedzeniem. Byłem wyrośniętym dzieciakiem, który nie ma zielonego pojęcia o świecie, pochłoniętym ganianiem z kumplami za piłką oraz pierwszymi miłościami. Czy byłem dojrzały? Nie, i jeszcze przez kilka długich lat nie. Skąd więc określenie „egzamin dojrzałości”, skoro dojrzałość nie ma z nim nic wspólnego?

Po co w takim razie jest matura? Rozsądek podpowiada, że jest to forma sprawdzenia, jak szkoła przygotowała ucznia do… no właśnie, do czego? Do życia? Bzdura! Umiejętność napisania wypracowania, obliczenia całek oraz znajomość daty bitwy pod Płowcami czy ewolucji roślin okrytozalążkowych nie przygotowuje do życia. Szkoła średnia przygotowuje więc ucznia do zdania matury. A więc matura jest celem samym w sobie.

Prawdziwa wartość człowieka, śmiem twierdzić, leży poza nią. Określają ją nasze relacje z innymi ludźmi, a nie bagaż zapamiętanych faktów z polskiego, matematyki, historii czy biologii. Nie neguję sensu nauki. Neguję jedynie wartość matury jako miernika naszej dojrzałości.

Zdaję sobie sprawę, że matura jest konieczna, jeśli chcemy studiować, żeby zostać lekarzem, inżynierem, nauczycielem… Jest wymogiem formalnym, koniecznym do kontynuowani edukacji. Ale jednocześnie zupełnie nie określa jakości naszej egzystencji. Innymi słowy poczucie szczęścia czy spełnienia w życiu nie zależy od jej zdania. Możemy być głęboko nieszczęśliwym lekarzem i promieniującym szczęściem budowlańcem. Lub odwrotnie. Szczęście leży poza maturą, poza całym systemem edukacji.

To trochę tak jak ze ślubem, który określa się najpiękniejszym dniem w życiu. Ślub jest ceremonią konieczną do zawarcia małżeństwa, ale przecież jakość związku nie zależy od ceremonii, ale od tego, w jaki sposób pielęgnujemy tę relację dzień po dniu.

Czy wobec tego matura jest warta stresu, jaki jej towarzyszy? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Wiem jedno. Jeśli moje dzieci będą zdawać maturę, będę ich w tym wspierał ze wszystkich sił. Ale jeśli zdecydują, że nie jest im potrzebna, lub jeśli na maturze powinie im się noga, również będą mogły liczyć na moje pełne wsparcie.

Bo nie w maturze leży istota życia, ale w relacjach z innymi ludźmi.

 

Foto:  yanalya – pl.freepik.com