Gdy juniorowe dzieci wyjechały na swoje obozy, rodzice, którzy nagle zyskali mnóstwo czasu tylko dla siebie, postanowili zaszaleć i wyjechali na wycieczkę do Lwowa. Szybka decyzja: rezerwacja kwatery, kupno biletów, pobieżne wertowanie internetu w poszukiwaniu jakiś atrakcji i – jedziemy! Lwów bardzo nam się spodobał. Co prawda ma on swoje ograniczenia, ale nas i tak urzekł. Czy to dlatego, że poczuliśmy się beztrosko, jak w czasach młodości?
Podróż do Lwowa była zaskakująco przyjemna, zważywszy na legendy o korkach na granicy i nieuprzejmości celników po obu jej stronach. Pierwszy pociąg dowiózł nas do Przemyśla (krótki spacer po przepięknej starówce oddalonej od dworca o rzut beretem), a następnie wsiadamy do pociągu ukraińskich linii InterCity. Z Przemyśla ułożono tory we wschodnim, szerokim standardzie, dzięki czemu unikamy kłopotów ze zmianą rozstawu kół. W pociągu odbywa się też odprawa paszportowa i celna: najpierw polskie, potem ukraińskie służby sprawdzają dokumenty chodząc od pasażera do pasażera. Bez żadnego zamieszania, trzepania bagaży, czepiania się o pieczątki itp. Do Lwowa docieramy po niecałych dwóch godzinach.
Pierwsze wrażenie po wyjściu z pociągu: lwowski dworzec jest bardzo efektowny, z peronami przykrytymi półkolistą kopułą o żeliwnych żebrowaniach i okazałym budynkiem w stylu renesansowo-secesyjnym (wzniesionym na początku XX wieku). Jedyne, co nam przeszkadza, to zaduch. Przydałaby się klimatyzacja. Wychodzimy z dworca na plac. Na nim – lekki chaos. Natychmiast zaczepia nas kierowca taksówki, który proponuje kurs do miasta za 200 hrywien. Sto – odpowiadam pewnym głosem, który wywołuje oburzone wzruszenie ramion. Nie to nie, idziemy na tramwaj. Linią nr 6 powinniśmy dotrzeć w pobliże opery, gdzie mamy kwaterę. Pętla jest, nie ma jednak ani tramwaju, ani żadnego rozkładu jazdy. Hm… Czekamy kilka minut, aż w końcu machamy ręką i wracamy na postój taksówek. Pod operę ile? – pytam kolejnego taksówkarza. Sto pięćdziesiąt hrywien. Jedziemy!
Z okien taksówki zaczynamy chłonąć Lwów. Pierwsze wrażenie jest… hm… ambiwalentne. Brukowana ulica Czerniowiecka jest pełna dziur. Wzdłuż jednego boku torowisko tramwajowe, którego stan woła o pomstę do nieba, wzdłuż drugiego – jakieś budy, stragany, babiny handlujące czymś prosto z ziemi. I korek, który wkrótce pozwala nam na uważne studiowanie każdego mijanego gmachu. Lwów jest niewątpliwie zaniedbany. Domy pokryte wieloletnim kurzem, z wielu fasad odpada tynk, nawierzchnia ulic dziurawa. Czy tak będzie wyglądała starówka?
Po dotarciu na kwaterę (apartament czysty i w bardzo przyzwoitym standardzie) zrzucamy bagaże, odświeżamy się i od razu ruszamy na rekonesans. Ulicą Krakowską maszerujemy w stronę rynku. Im bliżej, tym większy gwar. To dla nas zaskoczenie, spodziewaliśmy się miejsca nieco sennego, po którym niewielkie grupki turystów będą kroczyć w niespiesznym tempie w poszukiwaniu jakiejś przytulnej knajpki. Tymczasem na rynku jest jak w ulu. Mnóstwo ludzi, na każdym kroku kawiarniane ogródki, często z głośników gra jakaś muzyka (dużo jazzu), a do tego uliczni grajkowie i performerzy, którzy nierzadko zagłuszają się nawzajem, co zupełnie nie robi na nich wrażenia.
Muzykanci są przeróżni: Drobniutka, śliczna dziewczynka, na oko dwanaście lat, gra na skrzypcach. Kawałek dalej rozstawił się zespół z perkusją i wzmacniaczami i ćwiczy klasykę rocka. Potem mijamy śpiewaczkę o szkolonym, operowym sopranie oraz chłopaka śpiewającego ukraińskie dumki do akompaniamentu czegoś w rodzaju cytry. Muzyka oraz rozmowy ludzi tworzą mieszaninę dźwięków godną latynoskiego miasta, a przecież to jest Lwów!
Najważniejsze, że wszyscy wydają się zrelaksowani. Na nas też zaczyna spływać spokój. W jednym z ogródków jemy pyszną kolację, potem bez specjalnego planu zapuszczamy się w uliczki starego miasta skręcając tam, gdzie wydaje się fajnie. Po drodze przystanki w knajpkach na dobre ukraińskie piwo oraz Pijaną Wiśnię, przepyszną lokalną nalewkę serwowaną w efektownych kieliszkach. Zahaczamy też o lokalik z dziesiątkami innych nalewek: buraczaną, dyniową, imbirową, długo by wymieniać. Do naszej kwatery wracamy zmęczeni spacerem oraz degustacjami. Jest pięknie!
Kolejne dwa dni poświęcamy na niespieszne zwiedzanie. Wspinamy się na wieżę ratusza, żeby podziwiać panoramę miasta. Nie odpuszczamy Wysokiego Zamku, czyli wzgórza, na którym obok wieży radiowo-telewizyjnej wznosi się Kopiec Unii Lubelskiej. Widok z niego jest jeszcze bardziej rozległy. Chodzimy też po ulicach miasta. Nie tylko po starówce, zapuszczamy się też w odleglejsze rejony, żeby odkrywać perełki architektury. Wiele domów odnowiono, wiele wciąż wymaga renowacji. Ulice o równej nawierzchni krzyżują się z takimi, które pełne są wyrw. Na ulicach też kontrasty: stare łady i moskwicze obok najnowszych lexusów i land roverów. Tramwaje wyglądają, jakby za chwilę miały się rozpaść, ale mijają nas też całkiem nowoczesne. Ogólne wrażenie z każdym krokiem coraz bardziej pozytywne.
Nie bez znaczenia są przyjazne uśmiechy ludzi, którzy nie traktują turystów, jak stonki, łatwość dogadywania się po polsku (i po angielsku) oraz ceny. Jest na tyle tanio, że bez stresu wchodzimy do każdej restauracji i zamawiamy to, na co mamy ochotę. Wejścia do muzeów, do opery, towary w sklepach – wszędzie jest tanio lub bardzo tanio. Czuliśmy się z tym niesamowicie komfortowo. I wreszcie – nasza wycieczka to wyprawa bez dzieci, bez ciągłego pilnowania, doglądania, czuwania, martwienia się i rozwiązywania problemów. Pełen relaks rodziców.
W czasie weekendowego pobytu we Lwowie zobaczyliśmy ułamek tego, co to miasto oferuje. Jednak jego przyjazna atmosfera nas urzekła, dlatego opuszczając Lwów byliśmy pewni – będziemy tu wracać, wielokrotnie.
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Transport:
Do Lwowa najwygodniej dojechać pociągiem z Przemyśla, który pokonuje tę trasę w niecałe dwie godziny, a odprawa celna i paszportowa odbywa się w czasie jazdy, dzięki czemu unikamy korków na granicy. Warto też sprawdzić ceny biletów lotniczych (m.in. z Warszawy czy Pyrzowic), które będą niskie, jeśli będziemy kupować z wyprzedzeniem. Konieczny jest paszport, ale wiza już nie.
Po Lwowie najlepiej poruszać się piechotą. W dalsze rejony taksówkami oraz tramwajami, które wyglądają na bardzo zmęczone życiem, ale jeżdżą.
Noclegi:
My skorzystaliśmy z booking.com. Wpadki nie było. Apartament jak na zdjęciach, czysty, zadbany, dobrze wyposażony. Cena, w przeliczeniu 50 zł za noc od osoby. Można taniej, można drożej, ale generalnie jest bardzo przystępnie.
Jedzenie:
W restauracjach w centrum Lwowa (szczyt sezonu turystycznego) za obiad nie zapłaciliśmy więcej niż 20-30 zł od osoby za dwa dania z napojami. Oczywiście można gotować w apartamentach, bo produkty w sklepach są naprawdę tanie, ale komu by się chciało…
Bezpieczeństwo:
Mieliśmy poczucie całkowitego bezpieczeństwa. Nikt nas nie zaczepiał, nie było żadnych incydentów, wieczorne spacery w poczuciu zupełnego braku zagrożenia. Policyjnych patroli nie było zbyt wiele, może nie były potrzebne.
Warunki sanitarne:
Miasto jest podniszczone, ale nie brudne. Na ulicach czysto, zdecydowanie mniej graffiti niż np. w Krakowie, nie ma też tyle wszechobecnych szyldów i bannerów reklamowych. We wszystkich knajpach, które odwiedziliśmy, było czysto i pachnąco (w sanitariatach też). Ciekawostka: w niektórych restauracjach tuż przy wejściu zamontowane są umywalki, można od razu umyć ręce.
Ceny:
Niskie, co okazało się zdradliwe. Przestaliśmy się kontrolować i w rezultacie wydaliśmy o wiele więcej, niż planowaliśmy. No ale jak się kupuje skórzany płaszczyk i kurtkę…
Foto: A.W. Musiał