W 2014 roku w Stanach Zjednoczonych pewna matka zamieściła w prasie ogłoszenie, że zapłaci kilka tysięcy dolarów osobie, która znajdzie pracę dla jej syna – prawnika po studiach. Nie był to chłopak z problemami. Żadnych chorób, niepełnosprawności, nieprzystosowania społecznego, wręcz przeciwnie – był to absolwent prawa jednej z najbardziej prestiżowych amerykańskich uczelni. Wyobrażacie sobie? Przyszły członek palestry, osoba, której powierzymy obronę naszego dobrego imienia, nie potrafi samodzielnie poszukać sobie pracy. Prawnik, którego w wieku dwudziestu kilku lat mama nadal prowadzi za rączkę. Człowiek bez problemów? Wręcz przeciwnie – z ogromną ułomnością, która będzie mu przeszkadzać do końca życia. Brak samodzielności to syndrom dziecka helikopterowych rodziców.

 

Skąd się wzięli helikopterowi rodzice

Jeszcze w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku amerykańscy rodzice nie mieli żadnego problemu z otwarciem drzwi wejściowych do domu i wypuszczeniem dzieci na zewnątrz. A one rozbiegały się po okolicy eksplorując ulice, parki, place zabaw a także miejsca, w których być ich nie powinno: budowy, opuszczone fabryki, niestrzeżone wody itp. Nie było telefonów komórkowych ani lokalizatorów GPS. Rodzice nie wiedzieli, co ich dzieci robią, dopóki nie wróciły do domu na kolację. Rodzice rzadko też angażowali się w pomoc przy zadaniach domowych, bo ówczesna szkoła nie obciążała nimi zanadto. Nie widzieli również nic złego w zapaleniu papierosa czy wypiciu drinka w obecności swoich pociech, czego akurat nie powinniśmy pochwalać, ale co jest doskonałą ilustracją ówczesnego swobodnego podejścia do wychowania.

Podobnie w Polsce. Pokolenie obecnych trzydziesto- czterdziestolatków wychowywało się jeszcze z kluczem na szyi. Po szkole wracaliśmy do pustych domów, bo oboje rodzice byli w pracy. Sami odgrzewaliśmy sobie jedzenie, sami odrabialiśmy lekcje (albo i nie), a potem biegliśmy na podwórko, żeby do wieczora grać w piłkę, bawić się w chowanego lub realizować inne pomysły, od których dorosłym ścierpłaby skóra, gdyby tylko wiedzieli. Sam pamiętam ganianie po piętrach nieukończonego bloku na pobliskiej budowie, której stróż nie był w stanie upilnować przed bandą ruchliwych chłopaków.

W Polsce takie wychowanie było powszechne jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. W USA zaczęło się zmieniać na początku lat osiemdziesiątych. W roku 1981 miało miejsce tragiczne wydarzenie: uprowadzenie i morderstwo małego Adama Walsha. Stało się ono podstawą filmu telewizyjnego pt. “Adam”, który obejrzała rekordowa liczba widzów – prawie 38 milionów. Ojciec Adama wkrótce doprowadził do założenia National Center for Missing and Exploited Children oraz stworzył program telewizyjny “America’s Most Wanted”. W ten sposób w amerykańskim społeczeństwie narodził się strach przed nieznajomymi.

Drugi czynnik, który wpłynął na zmianę podejścia Amerykanów do wychowania, to nagły wzrost ilości zadań domowych, który nastąpił również na początku lat osiemdziesiątych. W 1983 roku opublikowano raport „A Nation at Risk” z alarmistycznymi danymi: pod względem nauki amerykańskie dzieci rażąco odstają od swoich rówieśników w Singapurze, Japonii czy Chinach. Jako remedium zalecono w nim m.in. nacisk na naukę pamięciową oraz przygotowanie do rozwiązywania testów, czego rezultatem stał się wzrost obciążenia dzieci nauką w domu.

Trzeci powód zmian to moda na wzmacnianie poczucia własnej wartości – trend mówiący, że najlepiej wesprzemy dzieci w osiągnięciu sukcesu skupiając się na ich indywidualności. Czwarty – moda na organizowanie dzieciom wspólnych popołudniowych spotkań pod nadzorem jednej osoby dorosłej. Takie spotkania zaczęto organizować z konieczności, gdy matki masowo wkroczyły na rynek pracy. W efekcie wzrostu liczby pracujących rodziców i wzrostu zaufania do opieki dziennej coraz mniej dzieci wracało po szkole do domów i coraz trudniej było im znaleźć towarzyszy zabaw. Aż w pewnym momencie dzieci zupełnie zniknęły z ulic i parków.

To znaczy pojawiają się na nich, ale zawsze w towarzystwie dorosłych. Jeśli amerykańskie dziecko w wieku 8-10 lat (a więc już wystarczająco dojrzałe do samodzielnej eksploracji okolicy) pojawi się na ulicy bez opieki osoby dorosłej, to z niemal stuprocentową pewnością ktoś zawiadomi odpowiednie służby. Dziecko do domu wróci w radiowozie, a rodzice zostaną oskarżeni o niedostateczną opiekę i w skrajnych przypadkach mogą zostać pozbawieni praw rodzicielskich. Rodzice towarzyszą więc dzieciom przez cały czas i siłą rzeczy zwracają baczniejszą uwagę na to, jak się bawią i sami się w te zabawy angażują. A pozostawianie dzieci w domu bez opieki stało się tematem tabu. Tak narodziło się zjawisko helikopterowych rodziców. Zjawisko, które wkrótce zyskało popularność w kolejnych krajach wysoko rozwiniętych. W Polsce również.

Helikopterowi rodzice – kontrola totalna

Zaangażowanie rodziców w wychowanie dzieci szybko przestało ograniczać się do organizowania popołudniowych spotkań. W tej chwili nadopiekuńczy rodzice kontrolują każdy aspekt życia dziecka. Wożą je samochodami do szkoły, ze szkoły na zajęcia dodatkowe, z zajęć do domu. Wieczorami odrabiają z nimi lekcje, a bardzo często je w tym wyręczają, gdy przeciążone nauką dzieci nie dają już rady. Kontrolują ich postępy w nauce (dzienniki elektroniczne zapewniają stały dostęp do ocen), a jeśli dziecko zostanie ocenione za nisko, bez wahania wszczynają dyskusję z nauczycielem.

Nauczyciele są coraz bardziej zestresowani roszczeniową postawą rodziców, którzy kwestionują każdą ich decyzję, sprawiedliwą, czy nie. Strach przed kłótnią sprawia, że konstruktywna krytyka zniknęła z sal lekcyjnych a także z boisk sportowych, bo roszczeniowi rodzice bez wahania podważają autorytet trenerów sportowych. Rodzice wybierają za dzieci kółka zainteresowań. Wybierają im przyjaciół. Wybierają lektury oraz hobby. Odhaczają kolejne pozycje z ich życiowej „check-listy”, którą ułożyli jeszcze przed przyjściem dziecka na świat: takie przedszkole, taka podstawówka, takie liceum, szkoła wyższa. Cel: sukces zawodowy. Najbardziej prestiżowe uczelnie, najbardziej dochodowe zawody.

Dzieci żyją pod kloszem: nie muszą się o nic martwić, bo rodzice wszystko za nie załatwią. Przeprowadzą za rękę przez ruchliwą jezdnię w drodze na bezpieczny plac zabaw. Zrobią za nich zakupy i przygotują wszystkie posiłki. Upiorą ubrania i posprzątają pokój. Pomogą w lekcjach. Pomogą w trudniejszych wyborach. W tych prostszych też. W zasadzie w każdych, bo w drodze na szczyt nie ma miejsca na jakiekolwiek błędy, wahania czy chwile słabości. Dziecko ma się tylko uczyć.

Dorosłe dzieci

A dziecko… pozostaje dzieckiem długo po ukończeniu 18 lat. Julie Lythcott-Haims, autorka książki „Pułapka nadopiekuńczości”, przez dziesięć lat pracowała jako opiekunka pierwszych roczników na uniwersytecie Stanforda. W książce opisuje rosnącą liczbę studentów, którzy są jak dzieci we mgle. Nie potrafią zapisać się na poszczególne zajęcia, bo zawsze robili to za nich rodzice. Nie wiedzą nawet, które zajęcia chcą wybrać, bo nigdy same o tym nie decydowały. Nie potrafią zaplanować listy codziennych zakupów, ani zrealizować jej w w sklepie. Nie wiedzą nawet, jak wybrać się autobusem z kampusu do miasta. Pewien świeżo upieczony student przyjechał do akademika wraz z kurierem, który przywiózł wszystkie jego bagaże. Kurier, jak to kurier – zostawił go ze stertą walizek na chodniku. A chłopak stanął obok nich bezradny i skołowany – co teraz zrobić, gdzie jest mój pokój, jak wnieść te wszystkie bagaże? Maaaamoooooo!!!!!

A mama z tatą nierzadko wynajmują dla siebie mieszkanie w pobliżu kampusu, żeby w razie czego szybko przyjść z pomocą, lub żeby zrobić kolejną awanturę jakiemuś wykładowcy…

Nieporadność życiowa studentów może wydawać się śmieszna, ale tak naprawdę jest po prostu niebezpieczna. Dzieci, które nigdy nie zetkną się z ryzykiem, nie będą potrafiły prawidłowo go oszacować i częściej będą ulegały kontuzjom i wypadkom (statystyki już tego dowodzą). Dzieci, które nie zaznają goryczy porażki, nie nabiorą odporności na przeciwności losu czekające na nich w dorosłym życiu. Zmuszone do nadmiernego wysiłku w nauce zaczną cierpieć na wypalenie zawodowe zanim w ogóle zdobędą jakiś zawód. A w procesie nauki pomogą sobie substancjami wspomagającymi. To nie jest pieśń przyszłości, takie rzeczy dzieją się w powszechnie, nie tylko w Stanach, w Polsce również.

Jak mogło dojść do takiego absurdu? Przecież nadopiekuńczy rodzice kochają swoje dzieci i chcą dla nich jak najlepiej. Miłość rodzicielska sprawiła, że zapragnęli usunąć z drogi życiowej swoich dzieci każdą pułapkę i przeszkodę. To w imię miłości prowadzą swoje dzieci za rękę na drodze do życiowego sukcesu, czyli świetnie płatnej, prestiżowej pracy. Tylko że ta miłość kaleczy. W Stanach Zjednoczonych rozumie to coraz więcej rodziców, a debata publiczna o helikopterowych rodzicach zatacza coraz szersze kręgi. Coraz więcej rodziców chce wyzwolić się spod społecznej presji nadmiernej kontroli i opiekuńczości. Coraz liczniejsi już to robią.

W Polsce ten problem jeszcze nie uruchomił alarmu, choć coraz liczniejsze przykłady wskazują na to, że wkraczamy na ścieżkę, którą Amerykanie podążają od kilku dekad i z której powoli zaczynają schodzić zrozumiawszy, że jest to droga donikąd. Polecam lekturę „Pułapki nadopiekuńczości” polskim rodzicom mając nadzieję, że pozwoli nam uniknąć syndromu helikopterowych rodziców.


Artykuł powstał na podstawie książki Julie Lythcott-Haims „Pułapka nadopiekuńczości. Czy wyrządzamy krzywdę swoim dzieciom starając się za bardzo?”.

Wydawnictwo Dobra Literatura