Kiedyś weszłam do pokoju mojego nastoletniego Syna i uznałam, że widzę bałagan.

– Ja bym nie mogła tak mieszkać – powiedziałam.

– Ty nie, ale ja mogę. Mnie taki stan odpowiada. Mam wszystko pod ręką, inaczej za długo muszę szukać tego, czego akurat potrzebuję – odparł mój Syn. – Może tobie to pasuje, ale kiedy ja tu wchodzę, to nie mogę na to patrzeć – próbowałam dalej przeforsować swoje.

– To nie wchodź, wtedy nie będziesz widzieć – odpowiedział spokojnie.

Miał rację. Przecież przychodząc do znajomych z wizytą musimy się liczyć z tym, że może u nich panować totalny bałagan. Czy – wiedząc o tym – pojawimy się u nich, czy nie, to już nasza decyzja. Natomiast, kiedy to Syn zaprasza mnie do siebie, bo chce o czymś pogadać, mówię, że chwilowo nie przyjdę, bo mi się cofa, kiedy przekraczam próg i że jak chce, to niech przyjdzie do mojej „bezpiecznej strefy”. Wybór należy do niego – przychodzi do mnie, albo sprząta i ja przychodzę do niego.

Innym razem pedantyczna Babcia moich dzieci, chcąc okazać się pomocna, zrobiła porządek w pokoju swojej sześcioletniej wówczas Wnuczki. Już na drugi dzień Córka przyszła do mnie dość poirytowana stwierdzając:

– Jak Babcia mi zrobiła porządek, to teraz niczego nie mogę znaleźć. Już wolałam ten swój bałagan.

To doskonały przykład, że na siłę nikogo uszczęśliwiać się nie powinno. Innymi słowy: Moje królestwo, mój bajzel!

Innego dnia, kiedy postanowiłam ogarnąć nieco mieszkanie, moja Starsza Córka bardzo chciała się ze mną pobawić. Nie miała jednak ochoty bawić się w pomaganie mi. Miała inny pomysł na spędzenie ze mną czasu.

Wiem, że zależy ci na zabawie ze mną, ale ja muszę posprzątać, bo chciałabym, żebyśmy przebywali i bawili się w czystym mieszkaniu – powiedziałam.

– Ale przecież w domu JEST czysto! – odparła z pełnym przekonaniem.

208420723_bd9e90e3ca_zTo mi uświadomiło, że bałagan widzę tylko ja i że dzieciom jest naprawdę wszystko jedno czy na podłodze leży jeden kłębek kurzu czy cztery. One mają zupełnie inne priorytety, a jednym z nich jest moja uwaga dla nich, podczas kiedy porządek w ich hierarchii ważności leży gdzieś na szarym końcu.

Jeszcze inna sytuacja: Do mojego Syna mieli przyjść koledzy. Zasugerowałam, że może warto ogarnąć w pokoju na tę okoliczność, na co Młody stwierdził: „Oni przychodzą do mnie, a nie do mojego porządku”. To by było tyle w tej dyskusji.

Lubię porządek. Syf wszelaki powoduje u mnie stan silnego pobudzenia (choć po urodzeniu trzeciego dziecka moja tolerancja wzrosła znacząco). Lubię też sprzątać. Ale pod warunkiem, że mam spokój i mogę zrobić po prostu wszystko – układanie, czyszczenie, mycie, polerowanie itp. Natomiast na wszelkiego rodzaju pobieżne ogarnianie chałupy co 3 dni mam alergię. Zwykle szkoda mi na to czasu i wolę się pobawić lub pogadać z dziećmi, albo po prostu realnie nie mam na to siły. Oprócz konieczności dbania o trójkę dzieci, mam etat i jestem w pracy od rana do niemal wieczora.

Dlaczego mam od swoich dzieci oczekiwać, że one będą miały inne podejście? Skoro ja wolę odpocząć lub po prostu nie lubię się rozdrabniać, a wolę zrobić raz na tydzień albo i rzadziej większe sprzątanie, to dlaczego mam oczekiwać, że one będą pracowały codziennie nad perfekcyjnym wyglądem swoich pokoi?

Powyższe tyczy się terytorium własnego, a co z terenem wspólnym i tzw. obowiązkami domowymi?

Nasze dzieci nie mają wyznaczonych czynności, które muszą wykonać. Wspólnie dbamy o to, żeby jakoś znośnie nam się razem mieszkało. Każdy z nas ma różne dni, wszyscy pracujemy (tak, szkoła to naprawdę baaaardzo ciężka praca, pełna narzuconych norm, obowiązków), a do tego każdy ma lepsze i gorsze chwile. Każdy więc wkłada w porządek tyle wysiłku, ile może.

Jak to wygląda w praktyce? Tata wyrzuca śmieci, bo akurat wychodzi, a stoją przygotowane do wyniesienia. Mógłby oczywiście stworzyć Synowi obowiązek – ominąć wielki wór smrodu na wycieraczce, żeby Młody wyrzucił jak wróci ze szkoły. Tylko po co? Że niby chłopak poczuje się wtedy bardziej odpowiedzialny? Bez żartów! Co ma stworzenie musu wykonania dodatkowej czynności do poczucia odpowiedzialności? Ale kiedy taty nie ma, a Syn wychodzi, wystarczy, że postawię śmieci na wycieraczce i poinformuję go, że są do wyniesienia. Czasami pomarudzi, że mu się nie chce, ale wie, że ktoś to musi zrobić i to jest właśnie poczucie odpowiedzialności. Jeśli trzeba go zmobilizować, to podkreślam, że taty nie ma, a on jest silniejszy niż ja czy jego młodsza siostra i lepiej sobie z tym poradzi.

5274480001_7af2ff357e_zKiedy szykuję obiad, zwykle informuję po prostu, że trzeba nakryć do stołu, bo zaraz podaję jedzenie. Wtedy cała trójka (dwulatka również) włącza się do szykowania. Czasami nawet nie wołam, bo sami przychodzą i łapią za sztućce i inne rzeczy, a bywa, że się sprzeczają, bo każde chce to zrobić samo. Po posiłku również sprzątają dzieci, a czasami po prostu każdy wynosi po sobie i też nie widzę w tym problemu. Gdy czyjś talerz zostanie na stole, wystarczy, że powiem, iż nie zauważyłam, aby dostał nóg ani żeby nabył umiejętności teleportowania się do kuchni. Czasami Syn upomina Siostrę, żeby sprzątnęła po sobie, a innym razem jest odwrotnie.

Kiedy wracam z pracy zmęczona i głodna, a najpierw muszę ogarnąć Najmłodszą, bo zwykle mnie nie puszcza przez pierwsze pół godziny, to moje starsze dzieci pytają: „Mamusiu, zrobić ci kolację?”. Ale ja postępuję podobnie wobec nich, nie oczekuję, że wchodząc w drzwi po szkole, mają od razu odrabiać lekcje, wynieść śmieci czy wykonać inne czynności, które nauczą je odpowiedzialności. Zwracam uwagę na ich zmęczenie i szanuję ich czas na odpoczynek. Nie oczekuję zrobienia wyczytanych z kartki rzeczy. Staram się w sposób naturalny wciągać ich w codzienne czynności. Mój Syn w wieku lat czternastu bez problemu mógłby robić sobie większość posiłków, a mimo to ja je przygotowuję. Kiedy jednak przychodzi i mówi, że jest głodny, ale widzi, że padam z nóg, mówi od razu: „Dobra, sam sobie zrobię.”. Jeśli nie zauważy mojego zmęczenia, mówię mu, że dziś robi sam. I nie ma z tym problemu. Innym razem, kiedy jestem akurat zajęta z absorbującą Najmłodszą, a Jemu się nie chce zrobić jedzenia, to mówi: „Ja się pobawię z Małą, a Ty zrobisz kolację, ok?”.

I co najważniejsze –  zawsze dzieciom dziękuję za każdą czynność, którą wykonali dla nas wszystkich. Nigdy nie wartościuję, że za to nie ma potrzeby dziękować, bo to był drobiazg, albo że nic im się nie stanie, że to czy tamto zrobili, bo w końcu powinni, to ich obowiązek pomagać itp. Uważam, że nie powinien to być obowiązek narzucony przez kogoś. Staram się dzieciom uświadamiać, że to, co robią jest potrzebne nam wszystkim, że rozumiem, kiedy czegoś nie chce im się robić, albo że nie lubią danej czynności, ale dodaję też, że pewne rzeczy trzeba robić, żeby zyskać inne. Nie tworzę im obowiązków dla samego ich tworzenia. Ze schematami inteligentni ludzie (a za takich mam swoje dzieci) zwykle walczą – nikt nie lubi narzuconego rygoru. Znacznie szybciej nauczą się odpowiedzialności, kiedy ich działania będą wartościowe dla nich samych oraz dla innych, którzy należą do wspólnoty, jaką jest w tym wypadku nasza rodzina.

Czy czynności wykonywane w domu muszą być zawsze takie same i wpisane na sztywno w plan dnia? Czy to, że dziecko nie ma konkretnie wyznaczonych zadań, oznacza, że nie pomaga w domu? Czy to, że nie robi ich w określone dni i godziny oznacza, że nie ma poczucia obowiązku? Ja bym powiedziała, że elastyczność w doborze tych czynności jest najwyższą formą potwierdzenia, że to poczucie odpowiedzialności w moim dziecku jest niezwykle rozwinięte. Fakt, że robi to, co akurat jest potrzebne, świadczy o tym, że jego świadomość w zakresie dbania o wspólne dobro jest bardzo duża. A chyba o to chodzi, nie o tablicę motywacyjną z odgórnie narzuconymi obowiązkami i rubrykami „wykonał/nie wykonał”.

creceived_1316953434984695

autorka: Anita Dybowska – jest anglistką, pracuje w nauczaniu dzieci od 1999 r., obecnie jako metodyk w sieci szkół językowych zajmującej się nauczaniem dzieci i młodzieży. Ma trójkę dzieci.

c

c

 

foto: Amanda Tipton, Us the McGees, Sarah Horrigan