Wszyscy rodzice rozmiłowani w muzyce chcą zarazić miłością do niej swoje dzieci. Niech więc dzieci wchłaniają ja przez osmozę. Dobra muzyka jest zaraźliwa i sama do nich trafi – opowiada Piotr Metz, dziennikarz muzyczny, ojciec trójki dzieci, w rozmowie z Wojciechem Musiałem.

Nasza rozmowa nie będzie dotyczyła gustów muzycznych, bo one są bardzo różne i każdy ma swoje własne zdanie na temat tego, czym jest dobra muzyka. Ale chciałbym porozmawiać o pewnych uniwersalnych mechanizmach zaszczepiania miłości do muzyki. Bo pewnie każdy, kto odczuwa przyjemność z obcowania z piękną muzyką chciałby tą pasją zarazić swoje dzieci. Jak to zrobić?

Muzyka to rzeczywiście dość indywidualna kwestia i szukanie uniwersalności jest dość trudne. Ale na pewno słuchanie muzyki jest taką wartością. Słuchanie muzyki w domu powinno być tak naturalne, jak posiadanie roślin czy zwierzaków domowych. Chętnie podzielę się własnymi doświadczeniami, choć przyznam, że jestem trochę nietypowym, żeby nie powiedzieć „trudnym” przykładem, bo to moje dzieci będąc w wieku nastoletnim dowiadywały się ode mnie o nowościach muzycznych, a nie ja od dzieci, jak to zwykle bywa. Paradoksalnie dla moich dzieci to nie była komfortowa sytuacja, dlatego starałem się nie tyle wciskać im nagrania, co pozostawiać je, żeby same wpadły im w ręce. Bo w wieku nastu lat dzieci przechodzą rodzaj naturalnego buntu, który jest tak naprawdę potrzebą samodzielnego odkrywania nowych rzeczy. I dotyczy to nie tylko nowej muzyki ale i klasyki.

Na przykład jakoś tak się dzieje, że dziewczyny w wieku czternastu lat zawsze odkrywają Doorsów. To się powtarza w każdym pokoleniu od wielu lat. Tak więc chociaż na mojej półce spoczywa kompletna dyskografia The Doors łącznie z płytami niedostępnymi na rynku, nie podtykałem ich jej pod nos, ale odpuściłem. Jeśli Doorsi z nią zostaną, ona za ileś tam lat sama sięgnie po te płyty.

Tato, który wie wszystko, to nie do końca jest to, czego dziecko pragnie słuchać. Widziałem to po tym, jak moja starsza dwójka, syn i córka, reagowali na Beatlesów, czyli moją wielką fascynację. Oni buntowali się przeciwko nim na zasadzie, że ojciec wciska im jakieś rzeczy nie z tej epoki. A potem okazało się, że jednak znakomicie znają ich twórczość. A nawet dowiedziałem się, że słuchali Beatlesów po kryjomu i wiedzieli o nich całkiem sporo. Dlatego to, co mogę poradzić, to żeby nie wciskać dzieciom muzyki na siłę. Żeby zostawić im wrażenie, że samodzielnie odkrywają coś dla siebie.

Wobec tego tym bardziej nie powinniśmy zmuszać dzieci do słuchania muzyki trudniejszej w odbiorze. Dla nieosłuchanego ucha The Beatles są łatwiejsi w odbiorze niż jazz, jazz jest łatwiejszy niż współczesna muzyka symfoniczna.

Z drugiej strony naturalna sytuacja jest wtedy, gdy to dzieci przynoszą do domu nowe, awangardowe rzeczy. I tu znów musimy uważać, żeby nie przesadzić z krytyką gatunków, które nam się nie podobają, na zasadzie, że hip-hop to nie jest muzyka. I nie mówię tu o sytuacji, że dziecko przez pewien etap muzyczny po prostu musi przejść, a potem z niego wyrośnie. Mówię o sytuacji, gdy naprawdę powinniśmy się zastanowić, czy aby na pewno wszystko, co było kiedyś jest lepsze od tego, co jest teraz i czy aby my sami nie przechodziliśmy tego samego okresu. Oraz czy nie należy patrzeć na muzykę w sposób bardziej ponadczasowy.

Ja np. pamiętam doskonale, że gdy w latach 70. Abba przyjechała do Polski i występowała w telewizji w tych nieprawdopodobnych strojach z butami na metrowym obcasie, to była synonimem obciachu. W tej chwili jest klasyką muzyki popularnej. Poza tym są rzeczy, które starzeją się lepiej lub gorzej. Np. do Led Zeppelin przyznają się absolutnie wszyscy muzycy świata od hip hopu, przez elektronikę po rock. Ale są tez zespoły, zarówno zagraniczne jak i polskie, które brzmią po prostu krzywo.

Tu jest jeszcze jeden ważny aspekt. Dla nastolatka muzyka to nie tylko przyjemne dźwięki, ale czynnik wiążący dziecko społecznie ze swymi rówieśnikami, dzięki któremu dziecko ma poczucie wspólnoty.

Tak zawsze było, chociaż znaczenie muzyki się zmienia. Inne było w latach 60., inne w 70., 80. a inne jest teraz. W ostatnich piętnastu latach obserwujemy postępującą pauperyzację muzyki. Dlatego jeśli chcemy zaszczepić w dziecku miłość do muzyki, musimy bardzo uważać, żeby nie wpadło w pułapkę słuchania tzw. niby-muzyki. Nie chodzi o wartościowanie gatunków, ale o omijanie muzyki tworzonej jak sprzęty AGD z przeznaczeniem na szybkie zużycie.

Mówisz o tej muzyce, która tworzona jest jako komercyjny produkt nastawiony wyłącznie na sprzedaż.

Muzyka zawsze była na sprzedaż, ale teraz to zupełnie inna skala, bo zmieniła się dystrybucja muzyki i filtr jakości przestaje być skuteczny. Może więc być tak, że nie uda nam się dziecka nauczyć słuchania muzyki, ale konsumować ją jako produkt rozrywkowy. Bo np. castingowe programy w telewizji to nie jest muzyka, ale rozrywka. One maja określony cel, czyli oglądalność i dążą do niej w określony sposób.

Oczywiście to nie jest zabronione żadnym prawem, ale przeraża mnie to, że znaczna część społeczeństwa, które nie jest muzycznie wyedukowane, postrzega muzykę właśnie przez pryzmat tych programów. Dla nich to jest właśnie muzyka – to co dzieje się w tych programach i potem na portalach społecznościowych i w prasie plotkarskiej. Historie tych siedemnastolatków, którzy nagle przez miesiąc stali się najpopularniejszymi obywatelami swych małych miast i muszą udźwignąć ten ciężar. A to co śpiewają, to nie jest muzyka, to z reguły są covery podane w stylistyce karaoke.

Powiem więcej. W świecie dorosłych wykonawców też mamy niebezpieczne zjawisko, że nawet u najbardziej znanych i szanowanych wykonawców bez problemu można zamówić dowolny recital od Młynarskiego po Starszych Panów. Krótko mówiąc doczekaliśmy czasów odtwórczych, a nie kreatywnych.

Jak więc nauczyć dziecko odróżniać piosenkę stworzoną wyłącznie na sprzedaż od tej, którą artysta zaśpiewał, bo czuł, że ma coś ważnego do powiedzenia?

Ciężka sprawa, bo może okazać się, że oryginalna piosenka mniej do niego przemawia, bo ten cover jest skrojony i wygładzony na miarę współczesnej wrażliwości.

Taki muzyczny MacDonald.

Trochę tak, choć staram się nikogo nie obrażać, ale po prostu opisać zjawisko, choć opis może być dosyć ostry. Ukułem sobie na przykład określenie na modny ostatnio w Polsce gatunek: reggae z Lidla. To jest muzyka nie mająca z prawdziwym reggae nic wspólnego oprócz pewnej scenografii, bo na płycie napisano, że nagrano na Jamajce. Cóż to znaczy? W tej chwili każdy z nas może sobie nagrać płytę na Jamajce, to tylko kwestia pieniędzy. Reggae z Lidla to półprodukt – wzięcie bardzo powierzchownego lukru z pewnego gatunku, uproszczenie przekazu i sprzedawaniu jako prawdziwe reggae. Ten mechanizm dotyczy wielu gatunków. To wyrób czekoladopodobny.

Muzyka dostępna jest wszędzie w ogromnej ilości. Dlatego trzeba dzieciom pomóc poruszać się w tym gąszczu. Moje doświadczenie mówi tak: grajmy w domu rzeczy, które wydają nam się wartościowe, ale nie mówiąc dzieciom, żeby tego słuchały. Puśćmy nasza ulubioną płytę i niech dziecko jej doświadczy nie wiedząc czego słucha i że w ogóle słucha. W którymś momencie ta muzyka zacznie do niego trafiać. To jest najlepszy sposób.

A zabierałbyś dzieci na koncerty? Mówię nie o nastolatkach, ale o dzieciach znacznie młodszych.

Koncert to przeżycie zmysłowe. Muzyka z najlepszego na świecie domowego sprzętu hi-fi nie brzmi tak dobrze, jak w filharmonii. Więc tak, zabierałbym. Istnieje tylko ryzyko, że dziecko nie potrafi skoncentrować uwagi zbyt długo, więc w którymś momencie znudzi się i zniechęci. Uważajmy, żeby hasła „Idziemy na koncert” dziecko nie zaczęło kojarzyć z czymś nudnym i za długim. Może więc lepiej, jeśli w niedzielny poranek do posiłku Mozart zagrał z płyty. Niech na zasadzie odruchu Pawłowa dobra muzyka brzmi w przyjemnych domowych momentach. Wtedy ona ma szansę wygrać z tym, co dziecko bezrefleksyjnie przyniesie od kolegów.

A jak zareagować, gdy dziecko już przyniosło z podwórka muzykę, która nam zgrzyta?

Zareagowałbym kompletnie nieagresywnie. Zainteresowałbym się, co przyniosło i pogadał z nim o tym udając, że nie wiem, co to jest i próbując sprawić, by to dziecko mi wytłumaczyło. Jest szansa że samo się zorientuje, że to nie do końca jest muzyka warta jego uwagi. Powtórzę – najskuteczniej nauczymy dzieci oceniać muzykę nieagresywnie – poprzez osmozę.

A jeśli ktoś nie wie, co dzieciom zaproponować, znów bardzo polecę Beatlesów. Ale nie tylko ze względu na ich muzykę, ale całą ich historię. „Żółta łódź podwodna” to najgenialniejszy film rysunkowy świata, bo dzieci w wieku ośmiu lat odbierają go inaczej, w wieku osiemnastu inaczej, a jeszcze inaczej, gdy mają lat czterdzieści, bo tyle jest w nim różnych warstw. Beatlesi mają kolorową, fascynującą historię ze szczytem kariery w najbardziej fascynującym okresie rozwoju współczesnej muzyki i kultury, czyli pod koniec lat 60. Dzięki temu można ich pokazać poprzez tło tamtych wydarzeń. A poza tym na Beatlesach po prostu trudno się przejechać. Nastolatki szybko od nich uciekną, ale wierzę, że po okresie buntu do nich powrócą. To wzorzec muzycznego metra w wielu płaszczyznach, również awangardy i przekraczania kolejnych granic w poszukiwaniu własnego siebie.

Wspomniałeś o sprzęcie hi-fi. Kupiłbyś dziecku wieżę stereo do jego pokoju?

Tylko pod warunkiem, że stać by mnie było na naprawdę dobry sprzęt. Taki, który nie jest efekciarski, nie ma sztucznie podbitego basu, i który w dodatku będzie odporny na nastoletnią energię właściciela. A jeśli mamy ograniczony budżet, to kupmy dziecku dobre słuchawki. Raz – zapewnią o wiele lepszą jakość dźwięku z płyt w porównaniu z kiepskimi głośnikami, dwa – poprawią komfort słuchania muzyki z telefonu, czemu nie jesteśmy w  stanie w żaden sposób zapobiec. A trzy – dajemy dziecku możliwość słuchania muzyki w tajemnicy przed nami. Owszem, nie będziemy mieli nad nią kontroli, ale koniec końców to jest złe.

Ale przed wszystkim niech w naszym domu brzmi muzyka. Bo dobra muzyka jest najnormalniej w świecie zaraźliwa.

c

Piotr Metz – dziennikarz muzyczny, jeden z założycieli i wieloletni dyrektor muzyczny radia RMF FM, redaktor naczelny Miesięcznika Machina, obecnie dyrektor muzyczny Programu  III Polskiego Radia. Ojciec trójki dzieci.

.

.

.

Wojciech Musiał – współzałożyciel Juniorowa. Z wykształcenia nauczyciel języka angielskiego, ale niepraktykujący. Dziennikarz radiowy, obecnie pracuje w Radiu Kraków, wcześniej w RMF Classic i w Złotych Przebojach. Ojciec Stasia i Zosi, mąż Anetki. Lubi jazz, jogę i święty spokój. Nie lubi braku poczucia humoru, hałasu i zapachu, który powstaje z połączenia wystygłej herbaty z ogryzkiem od jabłka.

Zdjęcia: Jessica Lucia, Wojciech Musiał, Pixabay