Kiedy przechodzimy jakiś trudniejszy czas, w którym większość wykonywanych przez nas czynności jest bezproduktywna (prawie każdemu zdarzają się takie momenty w ciągu roku) tłumaczymy sami siebie. Mówimy sobie, że to nie świadczy o byciu słabym pracownikiem/rodzicem/małżonkiem. Wyjaśniamy sobie, że to chwilowe, że jesteśmy tylko ludźmi i mamy prawo do chwil słabości.
Gdy nie potrafimy zrobić porządnej tabelki w Excelu, ale za to świetnie wychodzi nam prowadzenie spotkań z pracownikami, wiemy, że tak po prostu jest i czasami niełatwo nam to zmienić. Jesteśmy świadomi, że do jednego mamy większy talent, do drugiego mniejszy. Jednocześnie oczekujemy od przełożonego, że nie będzie nam w rzeczonym Excelu za często kazał pracować. Chcielibyśmy zawsze robić to, w czym jesteśmy najlepsi. To zupełnie naturalne, a dobry szef dokładnie tak postąpi. Dlaczego? Dlatego, że świadomy menadżer wie, że najlepiej na zespole pracować potencjałem każdego z członków załogi zamiast na siłę forsować obowiązek wykonania jakiejś czynności. Dobry przełożony wie, że skuteczność projektu osiąga się właściwie zarządzając tym, co poszczególni pracownicy umieją robić najlepiej i czym potrafią się wykazać. W dobrze zarządzanej firmie każdy pracownik zna swoje mocne strony, a dyrekcja potrafi je wykorzystać dla dobra zarówno wspólnoty jak i jednostki.
Wprawdzie mowa tu o „świecie dorosłych”, ale czy dokładnie tym samym schematem nie powinniśmy działać w „świecie dzieci”? Przecież w wychowaniu chodzi o przygotowanie do dorosłego życia. Przenosząc ten system na edukację można dojrzeć odzwierciedlenie struktury firmy. Dzieci są w szkole „członkami załogi”, a „przełożonymi”- nauczyciele.
Dlaczego tak wielu dorosłych daje sobie prawo do działania w obszarach, w których czuje się najlepiej, podczas kiedy od dzieci oczekuje się wszechwiedzy i perfekcji? Dlaczego tak wielu nauczycieli nadal (bo to przecież stary system edukacji wypracował takie postępowanie) skupia się na tym, co uczniowie robią źle? Podkreślanie braków w wiedzy, niedoskonałości w działaniu urasta chwilami do absurdu. Wystarczy otworzyć zeszyt przeciętnego drugo- czy trzecioklasisty. Uczeń pisze cztery linijki bezbłędnie, po czym w piątej i szóstej robi po jednym błędzie i otrzymuje komentarz od nauczyciela „Pisz uważniej!”. W zeszycie do matematyki po ułożeniu zadań, wykonaniu kilku(nastu) obliczeń dostaje informację zwrotną „Pisz staranniej!”… jakby pisownia miała podstawowe znaczenie w opanowywaniu arytmetyki i algebry…
Takie przykłady można mnożyć. Dla mnie obnażają one jedynie brak chęci współpracy z uczniem, ale temu młodemu człowiekowi dają negatywny sygnał. Odniesie wrażenie (w sumie słuszne), że nie liczy się fakt wykazania być może ogromnego wysiłku podczas pisania przez niego czterech linijek bezbłędnie tylko dlatego, że w kolejnych dwóch popełnił po JEDNYM błędzie. Dziecku wydaje się nieistotne to, ile zadań z treścią poprawnie rozwiązał i jak sprawnie poradził sobie z obliczeniami, bo przecież „pisze niestarannie”. Uczeń w takiej sytuacji zapamięta komunikaty: „Tylko jeśli będę perfekcyjny ktoś doceni moją pracę. Tylko jak będę wszystko robić idealnie zostanę zauważony. Zacznę się liczyć jedynie będąc doskonałym”. Być może przez jakiś czas ten uczeń nawet postara się walczyć o ten idealny poziom, ale kiedy zobaczy, że jest to nieosiągalne, zniechęci się nie tylko do dążenia do perfekcji, ale nawet do podejmowania jakiegokolwiek wysiłku.
Oczywiście człowiek uczy się najwięcej na błędach. Ale jeśli jednocześnie nie ma świadomości swoich mocnych stron i już odniesionych sukcesów, błędy tracą swoją moc edukacyjną, a stają się przede wszystkim źródłem lęku, wstydu i kompleksów. A to zupełnie nie rozwija. Kiedy zwracamy uwagę wyłącznie, albo przede wszystkim na niedoskonałości w pracy dzieci, torpedujemy ich motywację do uczenia się na błędach i marnujemy talenty.
Dzieci, które nie popełniają błędów, uczą się mniej
A gdyby tak spróbować inaczej? Gdyby zacząć skupiać się nie na ułomnościach, a na tym, co wychodzi uczniowi dobrze? Jak inaczej wyglądałby przekaz: „Dokonałaś/eś poprawnych obliczeń” „Większość tekstu napisałaś/łeś bezbłędnie. Poćwicz pisownię słówka X i Y wykonując to i to.”. Czyż nie lepiej brzmi, kiedy przełożony po zebraniu, które jego pracownik doskonale przeprowadził powie: „Wygląda na to, że udało Ci się osiągnąć zamierzone na to spotkanie cele… W tabelce, którą dla mnie przygotowałeś widzę większość informacji, ale brakuje mi….” zamiast stwierdzić „Powinieneś w końcu nauczyć się robić porządne tabelki w Excelu. Wiecznie czegoś w nich brakuje.”? Jak ta nieszczęsna tabelka ma się do tego, co właśnie ów człowiek wniósł do firmy jako wartość dodaną?
A co by było, gdybyśmy odrzucili stary model edukowania uczniów za pomocą polowania na ich błędy, w zamian próbując szukać w nich tego, co cenne? Jak wyglądałaby nasza grupa, klasa, szkoła, gdybyśmy zamiast zabijać potencjał równając wszystkich do jednego szeregu zaczęli wspierać różnorodność w uczniach? Talenty, predyspozycje, upodobania dzieci nie zawsze (a nawet bardzo rzadko) pasują do kalki, przez którą próbujemy wszystkich przerysować. Wiem, że wyrównanie poziomu w grupie daje czasami poczucie sukcesu. Wydaje nam się, że skoro w końcu nauczyliśmy Jasia pisać poprawnie „góra” to dokonaliśmy czegoś ważnego w jego życiu. Tymczasem nierzadko poza tą umiejętnością Jaś nie rozwija innych na poziomie, na którym z powodzeniem mógłby to robić. Nie dlatego, że nie jest zdolny do takich czynów, tylko dlatego, że poprawny zapis „góry” stał się jego podstawowym celem. Nauczyciel poprzez skupianie się na celu, który sobie postawił sprawił, że Jaś zwizualizował sobie swój sukces w postaci poprawnie zapisanego słówka. Usłyszał, że wszystkie dzieci już to potrafią, a on jeszcze nie. Tym sposobem i jedna i druga strona po drodze odrzuciła wszelkie inne formy budowania wartości Jasia w jego własnych oczach.
Równanie wszystkich do jednego poziomu było nam potrzebne w czasach, kiedy ważniejsze dla władzy było to, aby nikt się nie wyłamywał, nie próbował podważać, wątpić… Pozostając w tej kwestii w poprzedniej epoce niszczymy w dzieciach to, co cenne. Trudno zmienić styl edukowania, kiedy przez lata się go stosowało. Dodatkowo, każda zmiana sposobu patrzenia na dziecko wymaga dużej uwagi, wyobraźni i chęci współpracy z młodym człowiekiem. Tu z kolei potrzeba nieustannej pracy nad sobą i stałego doszkalania się. Uważam jednak, że warto. Efekty przerastają zwykle nasze oczekiwania. Bowiem nie tylko zyskujemy uczniów, którzy pod naszymi skrzydłami dojrzewają, odnajdują siebie i budują swoją samoocenę. My przede wszystkim sami się rozwijamy i zaczynamy wierzyć, że nasza moc sprawcza jest większa niż nam się wydaje.
Nawet piraci znosili ból, trud i niewygody, aby odnaleźć cenne klejnoty. Szukajmy więc i my… skarbów w naszych uczniach, w naszych dzieciach. I my – bądźmy piratami!
c
c
autorka: Anita Dybowska – mama trójki dzieci. Lektor, metodyk. Pracuje w szkole językowej. Jest EduEkspertem w Fundacji EduTank. Interesuje się psychologią. Bardzo lubi czytać książki i tańczyć.
c
foto: Steven Depolo, Stefan, woodleywonderworks
Twój komentarz może być pierwszy